- Nie miałem miejsca na zatrzymanie – przekonywał mężczyzna, który tłumaczył, że sygnału nakazującego zatrzymanie nie widział ze względu na rażące słońce, a nagłe hamowanie mogło zniszczyć i statek, i opuszczany pomost.
- Starałem się wszystko zrobić tak, żeby było dobrze – tłumaczył 66-letni Marek W. z wykształcenia i zawodu marynarz z 30-letnim doświadczeniem w zawodzie, dziś emeryt z dochodem 2700 zł, który nie przyznał się do winy. - To był normalny rutynowy dzień – wspominał zdarzenia z lipca 2017 roku, gdy kierując „Danutą” wracał z przystanku na Westerplatte, na których temat więcej piszemy tutaj.
Śledczym udało się ustalić personalia zaledwie 5 osób pokrzywdzonych, choć ten status mógłby przysługiwać wszystkim 139 pasażerom „Danuty”. Prokurator Katarzyna Paciorowska-Rokicka zarzuciła Markowi W. zagrożone karą od pół roku do 8 lat więzienia „sprowadzenie bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu wodnym”, tłumaczyła, że pozostałych - pomimo ogłoszeń publikowanych w mediach - ustalić się nie udało.
Zobacz: Niebezpieczna sytuacja pod kładką na Ołowiankę. Statek zdążył w ostatniej chwili [WIDEO]
- Jako, że czasu było mało, poganiałem bosmana. Nie mógł złożyć trapu, gdyż jakiś pan poszedł na lody z dzieckiem, a jego żona stała na trapie i nie pozwalała go złożyć. Po prostu wyszło opóźnienie ponad 5 minut. W tym momencie próbowałem nadgonić, maksymalnie, ile się dało. W momencie, kiedy wpłynąłem na Motławę na 14 i 15 kanale wywoływałem wielokrotnie kładkę. Chciałem opóźnić opuszczanie kładki. W momencie, kiedy wypłynąłem z zakrętu kładka jeszcze była pionowo, widziałem sterownię. Znak [najprawdopodobniej czerwone światło – dop. red.] dla mnie był między drzewami, a tam słońce świeciło i ja go nie widziałem – powiedział w czwartek przed sądem Marek W. I relacjonował dalej: - Odezwał mi się gość z kładki: „Danuta” nie wpływaj bo ja już opuszczam kładkę. On już musiał z minutę nas widzieć, ale kładka wcześniej nie odpowiadała – zastrzegł podkreślając, że po zdarzeniu i inspekcji Urzędu Morskiego przeniesiono, bo wcześniej był „schowany między drzewami, a jego odczytanie uniemożliwiało słońce”.
Czytaj także: Gdańska prokuratura stawia zarzuty za sprowadzenie bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu wodnym na Motławie
Później nastąpił najbardziej dramatyczny moment, kiedy kładka omal zgniotła górny pokład pasażerskiego statku:
- Włączyłem wstecz, żeby hamować, ale statek by nie wyhamował. Kładka siałaby na nim. Dlatego trzeba było przyspieszyć. Po przejściu tego miejsca, jak już byłem na wysokości „Sołdka”, wyjąłem telefon i powiedziałem, że traktuję to jako incydent – powiedział 66-latek, który jak tłumaczył został już za tę sytuację ukarany naganą przez Żeglugę Gdańską, a przez Urząd Morski – 400-złotowym mandatem. Prokurator odebrał mu również uprawnienia szypra.
- Statek ma swoją masę. Ja go nie postawię w miejscu – dodał, a w innym miejscu były marynarz przyznał, że przekroczył prędkość, ale powiedział też: - Nie miałem miejsca na zatrzymanie. Nie mogłem tego zrobić gwałtownie bo statek ustawiłby się w poprzek rzeki i zniszczyć kładkę albo statek.
Zeznająca jako świadek inżynier budownictwa z Gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni będącego administratorem kładki na Ołowiankę, tłumaczyła, że zdarzenie widziała tylko na nagraniu wideo, a terminarz podnoszenia i opuszczania pomostu znajdował się m.in. na stronach internetowych. Przyznała, że już po incydencie z „Danutą” zmieniona została sygnalizacja dla statków, ale stwierdziła też, że nie zna żadnego przypadku opóźniania opuszczenia kładki.
Na koniec niemal półtoragodzinnej rozprawy Marek W. wniósł o wezwanie na świadków kapitanów innych statków kursujących po Motławie. Kolejne posiedzenie sądu w jego sprawie zaplanowano na październik.
POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:
