Na posiedzenie doprowadzono go skutego łańcuchem w konwoju policyjnym pod bronią maszynową. Miał na sobie czerwony uniform więźnia z kategorią „N” czyli niebezpiecznego. Szczupły, nieogolony, wyglądał na poważnie chorego. Szedł powoli ze wzrokiem wbitym w podłogę. Wiadomo, że 10 miesięcy wodził na nos policję po tym, jak uwolnił porwanego 10-latka i wziął za niego 100 tys. euro okupu.
Teraz śledczy uchylają rąbka tajemnicy na temat niekonwencjonalnych metod działania przestępcy. Okazało się choćby, że w drewnianej stolnicy do robienia ciasta ukrył 100 tys. zł w różnych walutach.
Z dotychczasowych ustaleń wynika, że Bogusław K. wynajmował kilka mieszkań na terenie Krakowa. Zwykle całymi godzinami coś majsterkował w piwnicy.
Wścibskim opowiadał, że naprawia telefony, a faktycznie przerabiał aparaty do swoich przestępczych potrzeb.
Modyfikował komórki starego typu tak, że bateria mogła być sprawna nawet miesiąc bez doładowania.
Znał się na tym, bo skończył szkołę zawodową i jest elektromechanikiem. W ostatnich latach dokształcał się przez internet.
Telefony w książkach
Telefony z zamontowanym mikrofonem ukrywał w grzbietach książek, które podrzucał rodzinom porwanych osób. W ten sposób mógł je podsłuchiwać bez ich wiedzy.
Wiedział, czy powiadomili policję i o czym rozmawiają. W książkach zostawiał też instrukcje co należy robić, jak i gdzie przekazać okup.
Przerobiony telefon był też w drewnianej skrzyni w której pięć dni trzymał porwanego Kamila. W ten sposób zdalnie mógł kontrolować, czy dziecko żyje, co robi i czy wzywa pomocy. Te środki ostrożności wynikały z tego, że uprowadzony w 2013 r. biznesmen Zbigniew P. zmarł w takiej drewnianej skrzyni i ten fakt zaskoczył porywacza.
Bogusław K. zerwał wówczas negocjacje i nie podjął 500 tys. zł okopu, które oferowała rodzina biznesmena. Jego zwłoki odkryto dopiero niedawno w grudniu 2017 r.
Zmieniał tożsamość
51-letni Bogusław K. kamuflował swoją tożsamość. Zwykle unikał kontaktów z sąsiadami, a jeśli już z nimi rozmawiał to deklarował się jako kibic jednej z drużyn piłkarskich i takiego używał slangu. Innym razem grał intelektualistę labo lingwistę o wyszukanym języku pełnym mądrych terminów.
Po wpadce w 1997 r. zrozumiał, że nie może zostawiać tyle śladów, bo na odstawie poszlak został przed laty skazany na 7 lat więzienia. Jak ognia unikał monitoringu w mieście, odwracał głowę, gdy przejeżdżał autobus, bo wiedział, że w środkach komunikacji miejskiej są zamontowane kamery.
Zacieranie śladów
Gdy do białej skody felicji uprowadził 10-latka szyby auta maskował folią, by nikt nie widział, że przewozi ofiarę porwania. Podłożył też pod pojazd ładunek zapalający odpalany przez komórkę. Nie zdołał go zdetonować, bo z powodu mrozów wysiadła bateria.
Dziennikarze Uwagi TVN zdobyli nagranie z policji, z eksperymentu przeprowadzonego na poliginie straży pożarnej. Widać na nagraniu, że ładunek zadziałał i samochód w środku spłonął.
W innym aucie Bogusław K. wytłumił wnętrze, by bez kłopotów przewozić ofiary porwań do skrzyń na obrzeżach miasta, w których trzymał ludzi. Uprowadzeń dokonywał w centrum Krakowa.
Biznesmena Zbigniew P. porwał z jego mieszkania przy Garncarskiej, 10-latka z okolic kina Kijów przy al. Trzech Wieszczów. W tym miejscu na przystanku tak wysadziła syna, by jak co dzień poszedł do szkoły. Chłopiec tam nie dotarł.
Artur Drożdzak
ZOBACZ KONIECZNIE: