Lanberry: Dzięki terapii obudził się we mnie mały buntownik

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Lanberry zaprasza do posłuchania swojej nowej płyty - "Co gryzie panią L.?"
Lanberry zaprasza do posłuchania swojej nowej płyty - "Co gryzie panią L.?" Materiały prasowe
Lanberry wyzwoliła się z toksycznej relacji, przeszła na wegetarianizm i zaczęła psychoterapię. O tym wszystkim opowiada nam w wywiadzie z okazji premiery nowej płyty – „Co gryzie panią L.”

We wrześniu wygrałaś konkurs „Premier” w ramach festiwalu w Opolu z piosenką „Plan awaryjny”. Wiedziałaś, że to będzie przebój?
Historia tej piosenki jest dziwna. Pierwotnie była ona w zupełnie innej aranżacji, ale pewnego dnia podczas lockdownu coś mnie olśniło: chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do kierownika muzycznego mojego zespołu, Kuby Krupskiego, i mówię: „Ja tam potrzebuję akustycznej gitary”. Do współpracy zaprosiliśmy jeszcze Patryka Kumóra i Dominica Buczkowskiego i przygotowaliśmy nowe aranżacje – i tak powstał „Plan awaryjny”, który wygrał Opole.

Występ na scenie słynnego amfiteatru robi wrażenie?
Ogromne. Tym bardziej w tym roku, kiedy nie miałam przez pandemię żadnej okazji spotkać się z publicznością. Wielu artystów jest w podobnej sytuacji. Są tacy, którzy od marca nie dali żadnego koncertu. Mamy niby występy w internecie, ale to tylko forma zastępcza. Nagrałam teraz nową płytę i bardzo chciałabym, by znajdujące się na niej utwory wybrzmiały na żywo. Wszystko jednak wskazuje, że muszę z tym poczekać.

W Opolu doceniło cię jury z Haliną Frąckowiak i Natalią Kukulską w składzie. Dodało ci to skrzydeł?
Tak. Docenienie ze strony koleżanek i kolegów z branży to dla mnie bardzo duża wartość. Ten festiwal w tym roku był zresztą zupełnie inny z całym tym reżimem sanitarnym. Ale było w tym coś fascynującego. Wszystko poszło bardzo sprawnie, dlatego wielkie brawa należą się również organizatorom.

Opole zawsze miało opinię miejsca, gdzie po koncertach cała polska branża rozrywkowa imprezuje do rana. Tak było również w tym roku?
Pewnie. Oczywiście zachowywaliśmy dystans, ale atmosfera sprzyjała fantastycznym rozmowom i wymianom obserwacji na temat muzyki i świata. To był wspaniały czas.

„Plan awaryjny” promuje twój nowy album, „Co gryzie panią L.”. Czym różni się on od dwóch poprzednich?
Dwa lata, które minęły od wydania poprzedniej mojej płyty, to był dla mnie absolutny przełom pod względem prywatnym i zawodowym. Musiałam wszystko zredefiniować i zastanowić się, co mnie uwiera w życiu. W jakie schematy wpadam, zastawiając na siebie milion pułapek. I dlaczego to wszystko stanowi wielkie błędne koło. Dotarłam do ściany – i postanowiłam ją zburzyć. Wszystko to znalazło odbicie w nowych piosenkach. Ten album zawiera zapiski z mojej życiowej podróży z ostatnich dwóch lat.

Pożegnałaś się z dotychczasowym producentem, Piotrem Siejką. Co się stało?
To zupełnie naturalne z mojego punktu widzenia. Czasami musimy iść dalej i spotykać się z nowymi współpracownikami, którzy prezentują inne spojrzenie na muzykę i produkcję. Ja chcę się nieustannie rozwijać. I tak się dzieje: na tej płycie zdarzyły się rzeczy, o których nawet nie marzyłam. Było tym choćby spotkanie z Bartkiem Dziedzicem, producentem Brodki, Rojka czy Podsiadły. Zaskoczył mnie tym, że potrafi stworzyć nie tylko nowoczesne brzmienia, ale również pięknie włada słowem i ma fajne wrzutki do tekstów. Siedzieliśmy nad nimi i analizowaliśmy je linijka po linijce. To spotkanie pokazało mi zupełnie nowe spojrzenie na tworzenie muzyki i tekstów.

No właśnie, tym razem śpiewasz wszystkie piosenki po polsku. Doszłaś do pełnej wprawy w wyrażaniu się w ojczystym języku?
To, że cała płyta jest w języku polskim, nie było zaplanowane. Stało się to bardzo naturalnie, zresztą jak większość rzeczy w mojej karierze. Po prostu, gdy wybraliśmy utwory na płytę, okazało się, że wszystkie są w języku polskim. Nie było jakiejś presji i nacisku. Bardzo to cenię w tworzeniu muzyki i tekstów: żeby wszystko było organiczne. Nie mam w sobie obsesyjności. Staram się opierać na swoim pierwszym wrażeniu. Przede wszystkim bardzo lubię tworzyć melodie – takie, które nam ryją banię i nie możemy się od nich uwolnić. Za to cenię Szwedów: oni potrafią pisać tak proste melodie, że już po pierwszym usłyszeniu zostają nam w głowie na długo.

Po raz pierwszy w swej karierze śpiewasz na nowej płycie ballady. Skąd ten pomysł?
Chciałam pokazać słuchaczom, że Lanberry bardzo lubi ballady. Towarzyszą one jej od dzieciństwa. Dlatego postanowiłam wreszcie stworzyć swoje własne ballady i pokazać tę stronę mojej wrażliwości. To pozwoliło mi wylać z siebie ogrom nagromadzonych emocji. Kumulacją tego jest „Usłysz mnie” – swego rodzaju dialog z sobą samą. Za każdym razem, kiedy wykonuję ten utwór, mam ściśnięte gardło. To bardzo intymna piosenka. Wszystko to jest konsekwencją tego, co przeżyłam w ciągu ostatnich dwóch lat.

No właśnie: „Zew”, „Tracę” i „Plan awaryjny” podsumowują twój toksyczny związek.
Ta relacja była impulsem do tego, by wreszcie zająć się na serio tymi schematami, w które wpadam w związkach. Bo coś ewidentnie zawsze nie grało. Doprowadzałam każdy z nich do momentu, który był bardzo destrukcyjny – dla mnie i dla tej drugiej osoby. W rezultacie traciłam bardzo dużo energii i czasu, bo pozwalałam na to, żeby ktoś, kto nie zasługiwał na miejsce w moim życiu i absolutnie nie pasował do mnie, zdominował mnie. Nie chcę tu oczywiście demonizować mężczyzn, bo ich uwielbiam. Tak naprawdę problem dotyczył bowiem mojej relacji z samą sobą. Taka jest ta wyświechtana przez wszystkich terapeutów prawda: że dopóki nie przytulimy siebie i nie zobaczymy, co tak naprawdę chcemy, to nie będziemy w stanie zbudować zdrowo funkcjonującej relacji z drugim człowiekiem.

Na czym polegał toksyczny charakter twojego związku?
Dobry związek powinien się opierać na zasadzie „win win”, czyli każda ze stron wygrywa. Każda ze stron pilnuje swoich granic i otwarcie mówi o swoich potrzebach czy pragnieniach. Czuje się bezpiecznie i spokojnie. Tego akurat zabrakło w tej mojej relacji.

Co ci pomogło uporać się z tym toksycznym związkiem i zbudować siebie na nowo?
Polecam wszystkim terapię. Wszystko jedno jaką: z psychoterapeutą czy z coachem. Ważne jest, żebyśmy tylko znaleźli takiego towarzysza, dzięki któremu nastąpi w naszym życiu realna przemiana. Żeby coś w nas drgnęło i żebyśmy mieli poczucie, że z każdym dniem jest z nami lepiej. Że zmieniamy się i poszerzamy swoją świadomość. To jest klucz do zdrowego życia. Oczywiście znam powszechną opinię na temat pójścia na terapię. „Co ta osoba może mi powiedzieć nowego o mnie, czego ja już nie wiem?” – słyszymy najczęściej. Tymczasem to nieprawda. Terapia nie polega na tym, że co tydzień przez godzinę wysłuchujemy od kogoś obcego kolejnych komunałów na nasz temat. To my sami odkrywamy dzięki tym sesjom nowe prawdy o sobie, o których wcześniej nie mieliśmy nawet bladego pojęcia.

Jakie są efekty terapii w twoim przypadku?
Na pewno jestem bliżej prawdy o sobie. Pilnuję swoich granic. Mam w sobie spokój. A nawet jak on się burzy, akceptuję ten zamęt. Nie próbuję z nim walczyć i go opanowywać. Po prostu to jest. Stałam się też bardziej otwarta. Obudził się we mnie mały buntownik, którego dawniej miałam, a który w wyniku procesu wychowania gdzieś został przytłumiony. Tak się bowiem złożyło, że rodzice nigdy nie stymulowali mnie, by wychodzić przed szereg czy pielęgnować swoją indywidualność. Jasne, moje talenty i umiejętności były doceniane, ale generalnie nie dorastałam w klimacie akceptacji i afirmacji. Cóż, tak kiedyś było. Powszechnie funkcjonowało powiedzenie: „Dzieci i ryby głosu nie mają”. Każda próba dyskusji z dorosłym kończyła się stwierdzeniem: „Nie, bo nie”. Tymczasem terapia pomogła mi ponownie obudzić to wewnętrzne dziecko we mnie. Oczywiście nie mogę pozwolić mu siebie zdominować, bo to też byłoby patologiczne. Ale to dziecięce spojrzenie pozwala mi inaczej postrzegać świat: nie osądzać, nie oceniać, tylko zachwycać się tym, co jest i być za to wdzięcznym. Fajnie jest pielęgnować te uczucia w sobie.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że masz zaburzenia w jedzeniu. Co je wywołało?
Każdy z nas powinien się przyjrzeć swojej relacji z jedzeniem. Powody naszych zaburzeń w tej kwestii są bowiem bardzo różne. Każdy z nas inaczej reaguje na sytuacje stresowe: jedni się obżerają, a drudzy – nie są w stanie nic przełknąć. To oczywiście może przerodzić się w anoreksję lub bulimię. U mnie całe szczęście tego nie było. Jednak tak reagowałam na stres, że po prostu nie dojadałam. Mam to od wielu lat.

Udało ci się to zmienić?
Staram się. Bardzo nad tym pracuję. Dzięki terapii poznaję, jakie są mechanizmy mojej relacji z jedzeniem. To nie jest łatwe, bo nie jestem jakąś szczególnie „fit” osobą. Od sześciu lat nie jem jednak mięsa.

To był dobry krok?
Bardzo. Z tym, że ja nie miałam z tym najmniejszego problemu, bo od dziecka nie przepadałam za mięsem. Rozumiem, że jednak dla niektórych jest to ogromne wyzwanie. Bo kochają smak mięsa, tak jak ja kocham słodycze. Tak to sobie tłumaczę.

Co ci dało to przejście na wegetarianizm?
U mnie to było w kilku fazach. Najpierw odstawiłam mięso, bo po prostu nie lubiłam jego smaku. Dopiero potem zaczęły dochodzić względy ideologiczne. Od tego nie da się uciec, bo to są fakty dotyczące przemysłu mięsnego i tego, jaki ślad zostawia na naszej planecie. Nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak ogromny jest koszt produkcji mięsa. Nie jestem jednak typem wegeterrorysty. Nie patrzę z góry na wszystkich, którzy jedzą mięso. Dla mnie ważne jednak jest to, żeby ludzie mieli wiedzę na ten temat, a co zrobią z tą wiedzą, to już ich sprawa. Warto jednak zastanowić się nad naszą konsumpcją: jakie produkty jemy, jakiej jakości, skąd one pochodzą. To są rzeczy, których trzeba ludzi uczyć. Dlatego powinno to być włączone w program edukacji dzieci. Młode pokolenie coraz częściej wywołuje nas bowiem ostatnio do tablicy i pyta: „Jaką nam planetę zostawicie?”.

W jednym z wywiadów wyznałaś: „Czuję cudowną więź z naturą”. Na czym ona polega?
Bardzo lubię energię miasta, która jest twórcza i dużo daje. Tylko, że szybko się nią męczę. Potrzebuję wtedy zrównoważyć się lasem, wodą, zielenią. Tym intensywnym kontaktem z naturą. Potrafię godzinami siedzieć nad rzeką – i po prostu być. Pamiętam, kiedy podczas wakacji były robione ostatnie szlify płyty, to wyskakiwałam sobie na godzinę wieczorem, żeby się wykąpać w rzece. To jest dla mnie antidotum na ten świat, w którym obecnie żyjemy. Mamy rzeczywistość wypełnioną manipulacją, teoriami spiskowymi, fake newsami, clickbaitowymi nagłówkami – i musimy w tym chaosie funkcjonować. Spotkanie z naturą jest w tym kontekście czymś oczyszczającym.

„Nocny sport” to twój komentarz do tego, co się obecnie dzieje w Polsce. Jak sobie z tym radzisz?
Od lat postępuje w Polsce proces podziału, który teraz mamy. To jest dla mnie przerażające. Wkradł się bowiem do polskich rodzin. U mnie każde spotkanie w gronie rodzinnym musi się kończyć polityczną awanturą. Muszę się tu przyznać: ja się łatwo podpalam. Ale czasem nie ma żadnej przestrzeni do dialogu, a ja bardzo bym chciała, żeby była, wręcz jakakolwiek wymiana argumentów. Niestety, nie ma jej i muszę się z tym pogodzić. Strasznie denerwuje mnie to okopanie się Polaków po jednej czy po drugiej stronie. To wzajemne przylepianie sobie etykietek. Wystarczy, że ktoś z lewej czy z prawej strony choć na milimetr nie zgadza się główną linią swojego środowiska, to do razu jest z niego wykluczany. To mnie strasznie drażni. Musi być przecież chociaż jeden punkt wspólny, który nas zjednoczy. I wydaje mi się, że może być nim nasza planeta. Bo ta polaryzacja poglądów mnie przeraża.

W show-biznesie chyba tego tak nie czuć, bo zdecydowana większość artystów ma lewicowe poglądy.
Oczywiście, środowisko artystyczne zawsze było bardziej wolnościowe. To jest naturalna sprawa. I ja też jestem wolnościowcem, chociaż pochodzę z bardzo konserwatywnej rodziny. Dlatego czasem między mną a moimi bliskimi bardzo iskrzy.

Wkroczyłaś do polskiego show-biznesu pięć lat temu. Jak się odnalazłaś w tym środowisku?
Obgadywanie ludzi za plecami było, jest i będzie. Ja w tym za bardzo nie chcę uczestniczyć. Dlatego nawet się nie pochylam nad niektórymi tematami. I nie angażuję się w żadne grupki. Co mnie jednak najbardziej irytuje, to podział na alternatywę i komercję. Weź takie Fryderyki: w tym roku w kategorii Album Pop wygrała płyta Natalii Przybysz. To jest paranoja. Jeżeli już, to powinien to być album Darii Zawiałow. Trudno przecież nazwać to, co śpiewa Natalia, muzyką pop. Zresztą bardzo denerwują mnie te wszystkie kategorie. Ale my lubimy wsadzić kogoś do szuflady i powiedzieć: „Ona jest taka. OK. To już wiem o co jej chodzi”. Tymczasem my przecież nie jesteśmy jednowymiarowi. Polska scena alternatywna jest snobistyczna i bardzo zadziera nosa. Działający na niej artyści uważają, że są lepsi i z góry patrzą na tych bardziej komercyjnych czy popowych. A przecież dzięki muzyce możemy się spotkać. Weźmy moją nową płytę: pojawili się na niej Bartek Dziedzic, Olaf Deriglasoff, Maciek Wasio czy Paweł Krawczyk, którzy działają na alternatywnej scenie. Oni mają zupełnie inne spojrzenie na muzykę niż ja, ale byliśmy w stanie wymienić się swym doświadczeniem. Sztuka nakazuje nam przecież mieć bardzo otwarte głowy.

W show-biznes wpisana jest rywalizacja. Jak sobie z tym radzisz?
Nie mam z tym problemu. Muzyka to nie sport. Mnie nie interesuje ściganie się z innymi artystami. Każdy z nas ma swojego odbiorcę o innej wrażliwości. Dbajmy więc o niego i starajmy się pozyskiwać nowych fanów. Trzeba przestać myśleć o muzyce w kategoriach rywalizacji, bo nie o to chodzi.

Masz wśród kolegów i koleżanek po fachu przyjaciół?
Mam. I to jest wspaniałe. Ale to jest wąska grupa osób. Bo ja nie jestem typem osoby, która ma swoją świtę. Coś takiego w ogóle mnie nie kręci. Bardzo cenię sobie przyjacielską relację z duetem Linia Nocna: Mimi Wydrzyńską i Mikołajem Trybulcem. To fantastyczni ludzie, o podobnej do mojej wrażliwości i poczuciu humoru. Bardzo się cieszę, że udało nam się wspólnie stworzyć na moją płytę jeden utwór – Pustosłów. Dla mnie najbardziej cenne są takie spotkania, podczas których mogę się powymieniać z kimś swoimi obserwacjami na temat świata albo po prostu pośmiać się lub powygłupiać. I my właśnie świetnie bawimy się w swoim towarzystwie.

Skoro mówimy o twojej współpracy z innymi artystami, to warto podkreślić, że masz wyjątkowo dobre porozumienie z najmłodszym pokoleniem – bo jesteś współautorką eurowizyjnych przebojów Viki Gabor i Roksany Węgiel. Na czym ono polega?
Nie robię tego sama, tylko w teamie z Patrykiem Kumórem i Dominikiem Buczkowskim. Kluczem jest tutaj zrozumienie artystki. Zanim napisaliśmy te piosenki, dowiedzieliśmy się o niej jak najwięcej: czego słucha, co ją trapi i porusza. Trzeba mieć bowiem pewność, że będzie ona potrafiła w dwustu procentach obronić ten utwór na scenie. Że to będzie w pełni jej piosenka. W przypadku „Superhero” uderzyliśmy w ważny temat: szeroko pojętą ekologię. Ale z pozytywnym wydźwiękiem. Zresztą pisałam ten tekst po angielsku, leżąc sobie w promieniach słońca nad moją ukochaną rzeką. Okoliczności były więc sprzyjające. Roksana i Viki są bardzo uzdolnione, ale to nastolatki. Dlatego teraz wielką odpowiedzialnością muszą się wykazać ich opiekunowie. I wszyscy, którzy są wokół. To jest klucz do tego, aby zbudować ich dalszą karierę w zdrowy sposób.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Lanberry: Dzięki terapii obudził się we mnie mały buntownik - Plus Gazeta Lubuska

Wróć na i.pl Portal i.pl