Robią tak, żeby pokazy filmów nie kolidowały z koncertami, a szwalnia, czyli zajęcia z szycia, odbywały się w inny dzień niż korepetycje z matematyki. Dzieciaki z Pragi wyciągają na zajęcia integracyjne. Wszystko za darmo albo za symboliczny datek. Praktycznie za darmo rozdają też herbatę, której można się napić w ich skłocie. "Ich", ale tak naprawdę miasta, z którym mają umowę, że jeśli budynek zostanie sprzedany, znajdą sobie inne miejsce, a to opuszczą. Są zaangażowani, aktywni i zdeterminowani, żeby miasto nie należało do deweloperów, ale do mieszkańców. Otwarci, sympatyczni. Wkurzeni, że media interesują się nimi tylko wtedy, kiedy zdarzy się zadyma, jak ta z 11 listopada, kiedy kilkuset narodowców usiłowało się wedrzeć do ich domu. Skłotu, ale ich dom jest właśnie tutaj.
- To jest prawdziwy problem, bo dzisiaj to się zdarza nam, a jutro może się zdarzyć każdemu. Jak to możliwe, że tysiące osób idą w marszu, którego częścią jest grupa neonazistów? - mówi wzburzony Harcesz (z "sz", bo, jak wyjaśnia, harcerzem nie jest), mieszkaniec skłotu Przychodnia w centrum Warszawy. - Ale to się nie sprzedaje. Lepiej pokazać kolejny materiał o tej kolorowej młodzieży, taką trochę krowę z dwoma głowami w centrum miasta - dodaje. I trudno się dziwić tej reakcji. 11 listopada zostali zaatakowani w miejscu, gdzie mieszkają. W ich stronę poleciały butelki z benzyną i kamienie. Policja ich ostrzegła, że mogą być celem ataku, i poprosiła, żeby nie prowokowali, np. wznosząc okrzyki. Później przeżyli oblężenie mediów. Fotoreporterzy czatowali pod skłotem. Część próbowała wejść do środka z ukrytymi kamerami, bo przecież to takie ciekawe, gdzie skłoterzy śpią, co jedzą na śniadanie, jak myją zęby. - Nie chcemy kolejnego materiału o tym, jacy jesteśmy. Nie mamy potrzeby oswajania wizerunku. To nieistotne - mówi Emilia, od lat związana ze środowiskiem skłoterskim. Bo, jak wyjaśnia, skłot to nie tylko budynek, gdzie mieszkają ludzie, ale też działania całego kolektywu zaangażowanego w działalność społeczno-kulturalną.
Działają społecznie, kontestują system i starają się uświadomić innym, że każdy może stać się obiektem ataku nienawiści
Emilia, która poza zaangażowaniem w działalność skłotu jest fotografką, w tej chwili nie mieszka na skłocie. Mówi jednak, że to nie ma znaczenia. - To, co ma znaczenie, to nasza działalność, nagłośnienie problemów lokatorskich, które mogą dotknąć każdego, i fakt, że dzisiaj atakuje się nas, bo jesteśmy trochę inni, przynajmniej wizualnie, a jutro celem ataku może stać się grupa osób o brązowych oczach albo o wzroście poniżej 170 cm - mówi Emilia. - Jeśli przyczepimy się do konkretnego aspektu inności, to nie będziemy robić nic innego, tylko wykluczać i wykluczać. Tu trzeba bić na alarm i uświadomić ludzi, że celem nienawiści może stać się każdy - dodaje.
Tak jak każdy może znaleźć się w sytuacji, kiedy nie stać go na dach nad głową. - Dlaczego mieszkam na skłocie? Bo z mojej pensji nauczyciela informatyki nie stać by mnie było ani na kupno, ani na wynajęcie przyzwoitego mieszkania. Poza tym nie chcę być pod butem pracodawcy, zarżnięty na 30 lat kredytem - mówi Harcesz. Emilia w pewnej chwili zdała sobie sprawę, że i tak to właśnie na skłocie spędza najwięcej czasu, tutaj kieruje większość energii, więc zamiast tracić czas na dojazdy, wprowadziła się. - Ale mieszka też James, 50-letni Amerykanin, który, gdyby nie skłot, nie miałby się gdzie podziać. Dziś już ma inne wyjście, ale zdecydował się zostać z nami - mówi Harcesz. Względy ekonomiczne są ważne, ale te ideowe często okazują się ważniejsze. - Ludzie myślą, że skłot to melina, gdzie mieszkają ćpuny i dziwacy - mówi Harcesz. - A tu mieszkają bardzo różni ludzie, których łączy światopogląd antykapitalistyczny, wolnościowy - wyjaśnia, zaznaczając, że narkotyki nie są tolerowane.
Skłotersi mówią też, że nie są radosną komuną niebieskich ptaków, która biega razem po łące, a w wolnych chwilach zaplata warkocze. Są normalnymi ludźmi, którzy z różnych przyczyn czują się wykluczeni z tzw. normalnego społeczeństwa albo wybrali alternatywny sposób życia. To dlatego przypina im się rozmaite łatki - a to bywają "bolszewikami", a to "komunistami". Nie wszyscy mogą tu zamieszkać. - Kiedy ktoś do nas przychodzi i chce zamieszkać, rozmawiamy na ten temat z innymi mieszkańcami. Pytamy o powody, sytuację, zastanawiamy się, jak możemy pomóc - zaznacza Harcesz.
I dodaje, że po materiałach, które się ukazały na ich temat, zaczęły do nich zaglądać różne osoby, pijane do nieprzytomności, żądające miejsca do spania. - A to przecież nasz dom! Chodzi o wzajemne zaufanie, a poza tym nie jesteśmy noclegownią - mówi rzecznik prasowy skłotu Przychodnia. Są gotowi tego domu bronić, tak, jak to miało miejsce 11 listopada, kiedy zostali zaatakowani młotkami, maczetami i kamieniami. Ale też zaprosić tu każdego, kto chce się zaangażować, ma pomysł na zajęcia czy warsztaty. W pewnym sensie nawet tych, którzy ich zaatakowali i sprawili, że ich bliscy dzwonili, pytając, czy żyją. - Nie chcielibyśmy, żeby ci ludzie poszli do więzienia, bo tam nie nastąpi żadna resocjalizacja, tylko wejście w skrajną demoralizację - mówi Harcesz. - Rozwiązaniem byłoby na przykład zastosowanie sprawiedliwości naprawczej, czyli naprawienie krzywd i szkód, które nam wyrządzili, a nie posyłanie ich do więzienia - dodaje. I mówi, że największym paradoksem jest to, że wśród ludzi, którzy ich zaatakowali, pewnie jest wielu takich, którym można pomóc. Takich, dla których skłoterzy działają.