Marcin dobrze pamięta moment, gdy jako młody chłopak po raz pierwszy zobaczył film „Gladiator”.
– Zafascynował mnie jego rozmach, to wyjątkowe przeniesienie w czasie do starożytności i oczywiście świetna gra aktorska – przyznaje białostoczanin. – Ale gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że będę pracował przy drugiej części tego filmu, pewnie bym się roześmiał i na pewno w to nie uwierzył.
Trudno było mu też uwierzyć, gdy wiele lat później, w 2023 roku, odebrał telefon z propozycją pracy przy drugiej odsłonie kultowej produkcji w reżyserii Ridleya Scotta. Mimo że przecież miał już niemałe doświadczenie zdobyte przy różnych filmowych produkcjach na polskim „podwórku”. O filmach hollywoodzkich marzył od dzieciństwa, ale nie sądził, że przyjdzie mu przy nich pracować – jako oświetleniowiec – tak szybko.
Był zafascynowany światłem
Światłem Marcin interesował się właściwie od dziecka.
– W domu ciągle bawiłem się włącznikami światła – wspomina ze śmiechem. – Lubiłem też wieczorną jazdę samochodem i oglądanie świateł miasta.
Ze światłem postanowił też związać swoją przyszłość. Pierwsze kroki w branży oświetleniowej stawiał na koncertach. Jak przyznaje, początki nie były łatwe. W Polsce nie ma bowiem miejsca, w którym można by się nauczyć tego niełatwego fachu. Wiedzę zdobywał więc sam. Poszukiwał jej w internecie, czytał książki, podpatrywał bardziej doświadczonych kolegów.
– Zdobyłem wtedy potężną wiedzę techniczną. Dowiedziałem się co, dlaczego i jak świeci, i jak tym sterować - opowiada.
Po kilku latach branżę muzyczną zamienił na teatr. Oświetlał przedstawienia w Białostockim Teatrze Lalek. – W teatrze były większe możliwości, by bawić się światełkiem – wskazuje.
Światłem bawił się też na planach teledysków. Na początku tworzył je dla mało znanych twórców.
– Oczywiście te pierwsze klipy nie były z mojej strony, pod względem światła zrobione jakoś super, bo nie miałem wtedy jeszcze swoich świateł i trzeba było kombinować – tłumaczy.
Potem, kiedy już kupił własny sprzęt, pracował z gwiazdami rapu typu Gibbs czy Kacper HTA. Ich klipy mają miliony wyświetleń. Współpracował też przy teledyskach podlaskich raperów takich jak Lukasyno czy Pih.
– Wychowałem się na rapie i bardzo się cieszę, że mogę kreować ten wizerunek wideo w branży muzycznej – przyznaje białostoczanin.
To właśnie przy współtworzeniu teledysków zobaczył, że malowanie światłem pod obrazy wideo to jego droga. Jak podkreśla, w każdym filmie – pełnometrażowym czy też serialu – światło jest niezwykle istotne.
– Bez dobrego oświetlenia, nie będzie dobrego obrazu – kwituje. - Światło jest, moim zdaniem, równie ważne co gra aktorska. Dobrze zrobione, tworzy niezwykłe emocje i doznania. Widzowie, którzy są po drugiej stronie ekranu, nawet o nim nie myślą, a mimo to wywiera ono na nich spory wpływ.
Dzięki współpracy ze studentami z Łódzkiej Szkoły Filmowej Marcin trafił do świata seriali. Pracował m.in. przy takich produkcjach jak „Swaci”, „Zdrada”, „Grzechy sąsiadów” czy też „Powrót do życia”. Zaraz potem zaczęły do niego trafiać „pełnometrażowe propozycje”. Najpierw pracował przy filmach powstających w naszym regionie – przy dwóch częściach „Ślicznotka” i „Tajemnicach Łuki”, a aktualnie można go spotkać na planie filmu „Furiosa 2”.
Wielki budżet, wielki rozmach
Teoria sześciu kroków mówi, że od dowolnej osoby na Ziemi każdego z nas dzieli maksymalnie sześciu znajomych. I właśnie te nawiązane przez lata pracy znajomości spowodowały, że białostoczanin trafił do pracy przy „Gladiatorze”.
– Okazało się, że ktoś, kto pracował ze mną przy świetle w którymś z seriali, wylądował na Malcie, właśnie na planie „Gladiatora” – opowiada białostoczanin. – Tam zaś stwierdzili, że brakuje im jeszcze zaufanych i doświadczonych oświetleniowców. I kolega, któremu udało się dobrze poznać producenta, polecił właśnie mnie.
Od telefonu z propozycją pracy przy tej hollywoodzkiej produkcji do wylotu na plan filmowy było tylko kilka dni. Marcin miał problem ze znalezieniem czasu, by kupić walizkę. Ważniejsze było bowiem obdzwanianie, odwoływanie, przesuwanie i szukanie zastępstw do wszystkich przedsięwziąć, które miał wpisane w kalendarz na najbliższe trzy miesiące.
– Co mnie zaskoczyło, właściwie wszyscy, zamiast się złościć, reagowali bardzo pozytywnie, gdy tłumaczyłem im, jaka produkcja stoi za zmianą mojej decyzji. Każdy mi gratulował. To dało mi sporo mobilizacji do pracy - przyznaje.
A do tej pracy trzeba było wziąć się właściwie od razu. Prosto z lotniska na Malcie Marcin trafił na plan. Pierwszy dzień był jedynie zapoznawczy, a kolejnego trzeba było już zacząć działać. Co ciekawe, samym światłem zajął się dopiero po dwóch tygodniach. Na początku na planie trzeba było bowiem rozłożyć wszystkie niezbędne kable.
Z medialnych doniesień wynika, że najnowszy „Gladiator” ma mieć jeden z największych budżetów w historii kina. Marcin przyznaje, że te ogromne pieniądze były widoczne na planie właściwie na każdym kroku.
– Nawet trudno opisać ten rozmach scenograficzny – mówi. – Ogromne Koloseum robiło fenomenalne wrażenie. A te kostiumy i ci aktorzy... Do tego wszyscy mieliśmy wielki komfort pracy. W Polsce, gdzie nie mamy tych potężnych budżetów, zawsze jest wiele cięć, które potrafią być mocno demotywujące. Tam zaś te ogromne pieniądze pozwalają, by skupiać się na jakości pracy, a nie na tym, by wykonywać ją szybko. Tam wszystko było maksymalnie dopracowane.
Marcin nie mógł też nacieszyć się sprzętem najwyższej jakości. Budżet pozwalał bowiem na ściągniecie m.in. trzech potężnych morskich kontenerów samych przewodów oraz dziewięciu ciężarówek z oświetleniem. Przy polskich produkcjach to jeden, góra dwa takie samochody ze sprzętem.
- Ta skala rozmachu na początku była dla mnie przytłaczająca. Potrzebowałem kilku dni, by przyzwyczaić się do tego, co się tam dzieje – śmieje się Marcin.
Początkowo onieśmielały go też wielkie nazwiska. Aktorzy, których przyszło mu oświetlać, to m.in.: Paul Mescal, Denzel Washington czy Pedro Pascal.
- Okazali się być normalnymi ludźmi, z którymi dobrze się pracuje. To prawdziwi profesjonaliści. Czuć to w każdym ich ruchu i geście. Ten etap przerażenia szybko się więc skończył – dodaje białostoczanin.
Razem z Marcinem na Maltę pojechało czterech innych oświetleniowców z Polski. Wspólnie trafili do około 50-osobowej grupy, odpowiedzialnej na planie wyłącznie za światło.
- Ludzie, z którymi pracowaliśmy, przyjęli nas, tych pięciu Polaków, bardzo pozytywnie. Po jakimś czasie przyznali nam, że obawiali się, że nie bardzo będziemy znać się na swojej robocie i że trzeba będzie nas przyuczać, bo wcześniej nie pracowaliśmy przy tak dużych produkcjach. I pozytywnie się zdziwili. Pracowaliśmy jak równy z równym – mówi Marcin.
Zadania wyznaczał im mistrz oświetlenia. W „Gladiatorze 2” był nim Chuck, który wcześniej odpowiadał za produkcję światła w „Harrym Potterze”, „Lidze sprawiedliwości”, „Facetach w czerni” czy „Szybkich i wściekłych”.
- Bardzo cieszy mnie to, że miałem okazję z nim pracować. Wcześniej było to dla mnie coś nierealnego. To w naszej branży wielka postać - podkreśla Marcin.
Jak przyznaje, mimo że każda scena pod względem oświetlenia była dokładnie rozpisana i każdy wiedział, co ma robić, nie brakowało też przestrzeni na wykazanie się kreatywnością.
- Chuck mówił, że jeżeli mamy jakieś fajne, ciekawe pomysły, to jest na otwarty i wszystko można z nim przegadać - zdradza Marcin.
W lipcu pojawił się w internecie pierwszy oficjalny zwiastun nowego „Gladiatora”.
- Emocje po jego zobaczeniu były pozytywne. Wyszedł naprawdę fajny materiał z bardzo ładnymi kadrami – mówi Marcin. – Oglądając go oczywiście ciągle myślałem: oo, tu stałem po prawej, a tu po lewej stronie – śmieje się. – Ciekawie było patrzeć na to z tej perspektywy. Teraz z wielką niecierpliwością czekam na premierę.
W drodze do Hollywood
Jak przyznaje, z perspektywy czasu jest bardzo zadowolony z pracy, którą wykonał na planie.
– „Gladiator” był testerem moich umiejętności. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście jestem w stanie poradzić sobie na tym światowym rynku. Okazało się, że tak. Kiedyś za cel obrałem to Hollywood i zacząłem torować sobie do niego drogę - po kolei, małymi krokami. Chciałem powoli wchodzić na kolejne szczebelki. Ale to przyszło szybciej, niż się spodziewałem i zostałem od razu rzucony na głęboką wodę. Jednak okazało się, że dałem radę. Że mogę bez kompleksów pracować na każdym planie na świecie - zaznacza z dumą.
Teraz spływają do niego kolejne oferty pracy. Jednak zastrzega, że póki co, o niczym mówić jeszcze nie może. A poprzeczkę oczekiwań ma już zawieszoną dość wysoko.
- Wiem, że mogę zrobić jeszcze więcej i jeszcze lepiej. Jestem zmotywowany do tego, by robić coraz większe rzeczy i widzę, że jest to realne – podkreśla.
Przyznaje jednak, że nawet jeśli przyjdzie mu częściej pracować przy tak potężnych produkcjach, Białegostoku na stałe opuszczać nie zamierza.
– Stąd pochodzę i tutaj mieszkam. I zawsze będę tu wracał. I zawsze chętnie będę pracował przy tych mniejszych, chociażby podlaskich produkcjach. Bo nie zawsze najważniejszy jest budżet i rozmach. Ważniejsi są ludzie i możliwość fajnej zabawy tym światłem, nawet na niewielkim planie. Bardzo cieszy mnie to, i mam nadzieję cieszyć się tym jak najdłużej, bo światło to moja pasja. Dlatego mówię, że nie chodzę do pracy. Ja nawet pracując przy „Gladiatorze”, nie byłem w pracy. To była po prostu zabawa światłami na światowym poziomie – uśmiecha się białostoczanin.
W polskich kinach film „Gladiator 2” będzie można oglądać już od 15 listopada tego roku.
Zobacz też:Białostoczanin Antoni Danieluk w Nowym Jorku aktorstwa uczył się od najlepszych
