Marek Krajewski w „pojedynku” odchodzi od skomplikowanych intryg, tym razem zaglądając na wrocławski uniwersytet, swoją alma mater w roku 1905. To czas, kiedy wśród studentów wciąż modne są pojedynki o honor, często kończące się śmiercią jednego z uczestników sporu. To także czas kwitnących korporacji studenckich, brutalnych praktyk immatrykulacyjnych i zwykłego pijaństwa. I czas fascynacji eugeniką, pseudo nauką przekonującą choćby, że „bycie Żydem jest rodzajem choroby umysłowej”. W to środowisko wdeptuje syn szewca alkoholika z Wałbrzycha – Eberhard Mock.
Nie jest rasistą, lubi i Polaków i Żydów, nie chce być członkiem korporacji i walczyć w pojedynkach. Jednak tytuł „Pojedynek” zdradza, że Marek Krajewski zmusi ambitnego Niemca do stanięcia twarzą w twarz ze śmiercią. Będzie też miał szansę na asystenturę, zakocha się, a nawet skonsumuje miłość, z pewną urodziwą rosyjską studentką, nauczy się strzelać, a nawet wymachiwać rapierem. Dlaczego zatem Marek Krajewski później stworzył z Eberharda Mocka policjanta? Tego dowiemy się właśnie z „Pojedynku”. Obiecujący prolog, tyczący schyłku I wojny światowej znajdzie zaskakujące rozwiązanie w finale.
„Pojedynek” portretuje młodego Mocka jako studenta biedaka, chłopaka z prowincji, ambitnego, ale zapominającego języka w gębie, gdy trzeba zabawiać damy i znającego swoje słabe strony – szczególnie z zachowania w towarzystwie, czy spożywania wykwintnych potraw. Dlatego z jego losami mogą się z powodzeniem solidaryzować i dzisiejsi mieszkańcy akademików. Czasy jakby inne, ale problemy i przekonania mogą wydać się znajome.
Zobacz też: Wiosna Literacka-Marek Krajewski w radomskiej bibliotece
Źródło: echodnia.eu