Antek wyszedł ze szpitala w piątek, a w niedzielę Dorota urodziła Tadzia. Och, jak to dobrze, że Antek nie musiał już leżeć w szpitalu, że mógł w domu szaleć z radości z narodzin brata, od dawna już obdarzonego oceanem miłości, cieszyć się nim, czule przemawiać do swojego "Tadzieńka, Tadziuchny kochanej", wygłupiać się, brać na ręce. Oto wymarzony, ukochany brat, któremu on, Antek, przekaże swoje miecze, którego wszystkiego nauczy. Tadzio oczywiście tylko jadł i spał, jak to noworodek. Wystarczyło jednak, że zaczął płakać i Antek zjawiał się przy nim: - Mamo, Tadzio płacze! Mamo, chodź do Tadzia! (…)
Znów w szpitalu
Lekarze chyba już podejrzewali, jaki jest powód takiego osłabienia, położyli Antka w osobnej sali. Przeprowadzili szczegółowe badania, w tym USG. Radiolog bardzo dokładnie zbadał brzuch chłopca. Zapytał, pod czyją Antek jest opieką. - Doktora takiego i takiego. - Odwrócił się do asystującej pielęgniarki: - Proszę natychmiast wezwać go do mnie. Dorota stała obok. - Czy coś się dzieje? - Proszę pani, ja jestem usługodawcą w stosunku do lekarzy. Z nimi będzie pani rozmawiała. W ogóle prawie się nie odzywał, podpytywał tylko, od kiedy Antek jest leczony, czy był konsultowany itd. Przyszedł wezwany lekarz. Radiolog wyprosił Dorotę, zamknął się z nim na rozmowę.
Nie mogło być wątpliwości - działo się coś niedobrego, ale przecież profesor onkologii, sława ogólnopolska, stwierdził, że to nie jest nowotwór. - Proszę pani, nasz radiolog uważa, że to jest chłoniak, ale to niemożliwe. Po pierwsze, dlatego że dzieci nie mogą przeżyć tak długo z takim nowotworem. Po drugie badania wykazują coś innego, po trzecie, konsultujący Antka profesor onkologii stwierdził, że... itd. Przewieziemy was teraz do szpitala onkologicznego, ale właściwie tylko po to, żeby potwierdzić, że to nie jest nowotwór. - Dobrze, jedźmy, niech onkolodzy potwierdzą, że nie jest.
W innym świecie
Badania, konsultacje z onkologami i chirurgami trwały kilka dni, po których nastąpiła rozmowa z ordynatorem chirurgii. Spokojny, bardzo rzeczowy, trzymający dystans człowiek. - Proszę pani, my nie wiemy, co to jest. Nie będziemy w stanie niczego powiedzieć, dopóki nie otworzymy brzucha, nie obejrzymy i nie pobierzemy tkanek do badania histopatologicznego. (...)
Zaczęła się trwająca cztery godziny operacja. Dorota i Se-bastian czekali na korytarzu z maleńkim Tadziem. Pierwsza z sali wyszła lekarka onkolog, kłębek emocji, nie operowała, co jakiś czas chirurdzy prosili, żeby obejrzała to, co oni otworzą, krążyła więc między salą operacyjną i oddziałem.
- Bardzo źle to wygląda, wszystko powiem po operacji. Pobiegła na górę, na onkologię. Później wyszła chirurg, starsza, sympatyczna pani. - Proszę państwa to jest stary, rozrośnięty chłoniak. Bardzo stary, bardzo rozrośnięty. Zupełnie nietypowy przebieg. I jedyna nadzieja właśnie w tym, że on jest tak stary, może obumarły, łatwiej będzie go leczyć. Młode chłoniaki są bardzo agresywne, szybko zabijają. Ten długo rósł, Antek żył z nim od dawna. Słuchali tego, płacząc przerażeni. Co mogli powiedzieć? Co lekarka mogła dodać? Jedyne, co mogła, to obrócić ich jedno do drugiego i delikatnie pchnąć ku sobie, żeby się przytulili. (…)
Po tygodniu od operacji można było zacząć pierwszą chemię. Antek został przeniesiony piętro wyżej, na oddział onkologii. Razem z Dorotą i Sebastianem weszli w zupełnie inny świat.
Tu śmierć gości jeśli nie co dzień, to na pewno co tydzień. Cały oddział wypełnia nieustanny straszliwy ból. Na małej sali na łóżkach leżą dzieci, pod łóżkami, w przejściu, śpią rodzice - żyje się z dzieckiem w szpitalu. Nie chodzi tylko o podtrzymywanie psychiczne, ale o konkretną opiekę, jakiej wymaga ciężko chore dziecko przyjmujące leki wywołujące silne skutki uboczne - biegunki, mdłości, wymioty, bóle głowy, zapalenia jamy ustnej, problemy z przyjmowaniem pokarmów, silne wahania nastrojów - od agresji do apatii.
Na onkologii żyje się razem. Ludzie z całej Polski zostają wyrwani ze swoich domów i szpital na długie tygodnie czy miesiące staje się całym ich światem. Wprawdzie Dorota i Sebastian nigdy nie stali się stuprocentowymi rodzicami szpitalnymi - mieszkają w Warszawie, niedaleko szpitala, codziennie wracali więc do domu - musieli jednak podobnie jak inni nauczyć się żyć i poruszać w nasiąkniętej chorobą i śmiercią atmosferze. (...) Przy Antku w dzień czuwała Dorota. Wieczorem musiała wrócić do domu nakarmić Tadzia. W szpitalu na karimacie nocował Sebastian. Kończył pracę późno i choć Antek dzielnie walczył ze snem, rzadko udawało mu się doczekać przyjścia taty. Kiedy się budził, zazwyczaj przy łóżku zastawał mamę, która przychodziła o ósmej, żeby Sebastian mógł pójść do pracy.
I ja wyzdrowieję, tak?
W ciągu tych kilkunastu dni spędzonych w domu z mamą i Tadziem, między drugą i trzecią chemią, Antek wyraźnie się uspokoił, rozpogodził. Lubił siedzieć w rozświetlonej letnim słońcem kuchni i mówić, pytać, opowiadać coś zajętej pracą mamie, być blisko niej. Promieniał szczęściem, choć w rozmowach stale przewijała się gorzka myśl o konieczności powrotu do szpitala. Czekał go trzeci z sześciu w sumie cykli chemioterapii, miał za sobą prawie połowę leczenia.
- Ale przecież - stwierdził na kilka dni przed końcem przepustki - wy jesteście moimi rodzicami, wy mnie kochacie. Dlaczego nie możecie uciec ze mną daleko od szpitala, żebym już nie musiał wracać, żeby mnie nie kłuli? Dorota, która zawsze sądziła, że tylko wspólnie z Sebastianem mogą powiedzieć mu, na co jest chory, miała pewność, że właśnie teraz, nie kiedy indziej - powinien się dowiedzieć. Odłożyła nóż, którym kroiła warzywa, podeszła do stołu, kucnęła przed siedzącym na krześle Antkiem, wzięła go za ręce. Zaczęła rozmowę twarzą w twarz, spojrzeniem w spojrzenie. - Antek, ty jesteś bardzo ciężko chory. Tylko robiąc ci te zastrzyki i podając lekarstwa, lekarze mogą cię uratować. Mnóstwo osób modli się za ciebie, wspomaga w ten sposób medycynę. Ale te zastrzyki i lekarstwa są konieczne, bo ty jesteś bardzo ciężko chory. (...) - I ja wyzdrowieję, tak? - Antek, gdybym nie była tego pewna, to bym ci tego wszystkiego nie powiedziała. Wiem na pewno, że wyzdrowiejesz. (...)
Nasza wspólna część
Sebastian przychodził z pracy, przebierał się, szedł do Antka. To było oczywiste. Chociaż naprawdę ciężko wtedy pracował i wracał bardzo zmęczony, a na dworze panowały wilgotne, zimowe ciemności ani jemu, ani Dorocie nie przemknął nigdy nawet cień myśli, że mieliby powody, by skarżyć się na ciężar sytuacji. Tak głębokie jest poczucie sensu tego, co się robi. I pośród tych ogromnych trudności organizacyjnych, ciągłego zmęczenia, Sebastian postanowił sobie, że codziennie będzie chodził na mszę św. Konsekwencja, z jaką trwał w tym postanowieniu, zadziwiała Dorotę, czasami nawet drażniła, kiedy właśnie wyjątkowo mieli chwilę dla siebie, a on wychodził do kościoła.
Czasem nachodziła ją buntownicza myśl: łatwo sobie tak postanowić i wychodzić, choćby się waliło i paliło. Też bym tak chciała. Ale wiedziała, że Sebastian chodząc codziennie na mszę św. i przyjmując komunię św., robi to za nich oboje. Ona zostaje w domu, bo musi nakarmić i uśpić dzieci, on wychodzi. Jedność małżeńska, spajana coraz silniej świadomością, że mogą utracić Antka - ich wspólną część, czyniła wzajemną jej ofiarę pozostania w domu. Inna sprawa, że momenty, kiedy już zostawali sami, były najtrudniejsze, natychmiast spływali łzami. Przy dzieciach jedno i drugie okazywało siłę i spokój. (...)
Kuracja ostatniej nadziei
Potyczka z NFZ o sprowadzenie lekarstwa trwała tydzień. Przez ten czas nowotwór rozrastał się w spokoju. Wielki brzuch zawadzał Antkowi, utrudniał poruszanie się, siedzenie. Codziennie podczas porannego obchodu lekarka stwierdzała, że powiększył się o kolejne pół centymetra.
Przyszedł kiedyś na obchód profesor, o którym mówiło się, że jest "nieprzyjemny". Obejrzał ten brzuch, podszedł do Doroty. Jej ufne: i jak, panie profesorze? - oczekiwało odpowiedzi pocieszającej. On popatrzył i sucho stwierdził: No, wie pani, przecież gołym okiem widać, że nowotwór szaleje. Przecież to wszystko w środku to jest rak. Zawołał go ktoś, wyszedł. Rzadko zdarzało się jej płakać przy ludziach, ale kiedy zostawił ją samą usiadła i ryczała, na szczęście Antek spał. Jak ten profesor mógł to powiedzieć? Jak? A on po prostu mówił prawdę, mówił, jak jest i dlatego uchodził za "nieprzyjemnego".
Pod koniec stycznia nadeszło lekarstwo, kuracja mogła się rozpocząć. Do tej pory poddano jej zaledwie kilkoro dzieci w Polsce. W tym szpitalu żadne nie przeżyło. A w innych? Tego lekarka nie wiedziała. A skoro nie wiedziała, to znaczy, że jakieś na pewno przeżyło (...). Oczekiwanie na działanie podawanego dopiero w trzecim cyklu chemii nowego leku było także długie. Po kolejnym USG poprosiła ją do siebie lekarka. Lek nie zadziałał. Wybił część komórek rakowych, ale te najsilniejsze pozostawił. Mniej więcej wtedy jeden z lekarzy zapytał Antka: Jak tam Antek? Dobrze? - Dobrze - usłyszał w odpowiedzi. Lekarz odwrócił się do Doroty: - Widzi pani? Ja się go pytam, jak się czuje, a on mówi, że dobrze. A gdybym spytał kogoś dorosłego?
Po kilku dniach, wciąż jeszcze w styczniu, poprosili ją do siebie lekarze. Poszła sama, Sebastian był w pracy. Doktor powiedział, że to koniec. W ciągu kilku godzin bądź dni rak zamknie światło jelita. Antek umrze. Na oddział może wejść rodzeństwo, Marysia, Róża, Tadzio. Mogą pożegnać się z bratem. Wyszła od lekarzy, znalazła jakiś kąt, wypłakała się, wróciła do Antka. Akurat bawił się komórką. Kiedy zobaczył mamę wchodzącą na salę, chciał koniecznie zrobić sobie z nią zdjęcie. - Mamo, ale nie możesz być taka smutna, zrobię jeszcze raz, tylko musisz się uśmiechnąć. Na drugim zdjęciu uśmiechają się oboje.
Fragmenty książki Marcina Ludwickiego
"Na koniec świata"
( Wyd. Fabri i AA), która właśnie pojawiła się w księgarniach. Wybór i śródtytuły redakcji