- Wynik 56,6 procent poparcia w pierwszych, przedterminowych wyborach i 56,1 procent w tych kwietniowych. Sukces, poczucie porażki, zachowanie status quo?
- To zależy, jak patrzy się na życie: szklanka do połowy pusta, czy do połowy pełna. Pierwsze wybory wygrałem w połowie kadencji, w czasie pandemii, potem nastąpił „fantastyczny pomysł” rządu: „Polski ład”, który oskubał samorządy, także Rzeszów, z dochodów, a nasze miasto straciło na tym 433 miliony, kiedy po „Polskim ładzie” nastąpiła wojna, to jednak trzeba dostrzec, że miasto przeszło przez te kataklizmy obronną ręką. W związku z wojną: poradziliśmy sobie z perturbacjami strategicznymi, za co chwalą nas na całym świecie, a nie zaniedbaliśmy spraw lokalnych. Rozpoczęliśmy największe inwestycje drogowe, jak choćby Wisłokostrada, na którą czekaliśmy ponad 20 lat, pokonanie problemów z realizacją stadionu lekkoatletycznego. Przypomnę, że za największy sukces prezydenta Ferenca uchodzi most im. Tadeusza Mazowieckiego za 200 milionów, my zaczęliśmy w krótkim czasie trzy inwestycje tej skali. Mógłbym wymienić wiele mniejszych naszych przedsięwzięć, ale z takiej perspektywy, to – szklanka do połowy jest pełna.
- Flagowym argumentem pana kampanii wyborczej było opanowanie chaosu deweloperskiego w mieście i uczynienie miasta zielonym. Czuje pan satysfakcję mieszkańców z realizacji tych celów?
- Czasem trzeba było podejmować trudne decyzje, które nie zawsze zjednywały mi sympatyków. Kiedy zabrałem się za studium zagospodarowania przestrzennego, którego w mieście nie było 30 lat, wówczas plany wywołały protesty społeczne. Kiedy chce się zaprowadzić porządek, to można naruszyć czyjeś prywatne interesy, więc na zielonych obrzeżach Rzeszowa założenia studium nie przysporzyły mi sympatyków. Podobnie jest w przypadku terenów w bezpośrednim sąsiedztwie Wisłoka, które chcielibyśmy zachować zielonymi. Sukcesywnie uchwalamy kolejne plany miejscowego zagospodarowania przestrzennego, które – z podobnych przyczyn – nie wszystkich cieszą. Jeśli trzeba było podnosić ceny za przejazdy autobusami, opłaty za parkowanie, podatek od nieruchomości, żeby miasto nie zbankrutowało, kiedy nam „ukradziono” pieniądze, to takimi decyzjami nie zyskuje się sympatii mieszkańców, choć są konieczne dla sprawnego funkcjonowania miasta i jego rozwoju.
- Po kwietniowych wyborach samorządowych okazało się, że nie ma pan większości w radzie miasta, że będzie „pod górkę”, więc jak układa się współpraca z radą? Szorstka przyjaźń?
- Poprzednia rada też nie była mi nadzwyczajnie przychylna. A obecna? Oceniam tę współpracę pozytywnie, ale jak się przeanalizuje ostatnie pół roku, to wychodzi na to, że w zasadzie wszystkie najważniejsze uchwały zostały podjęte. To pokazuje, że może jednak potrafię tak budować argumentację w dyskusjach. Mimo wątpliwości, może braku zaufania części radnych, mimo że tej formalnej większości nie ma, to jednak to co najważniejsze zostało osiągnięte.
- Pana bezpartyjność w tym pomaga, przeszkadza?
- Zdecydowanie pomaga, to szczęście w morzu problemów. Gdybym był członkiem Platformy Obywatelskiej, to ta część radnych utożsamiających się z PiS nigdy w życiu nie zagłosowałaby choćby za zamianą terenów na Zalesiu z tymi przy ulicy Kwiatkowskiego. Analogicznie: gdybym był członkiem PiS, nie miałbym szans ani u znaczącej części wyborców, ani u wielu radnych. To fatalny efekt tak mocno spolaryzowanego świata polityki, który w mieście jest bardziej odczuwalny niż w mniejszym samorządzie.
- Przed dwoma miesiącami powołał pan czwartego swojego zastępcę na podstawie liczenia mieszkańców metodą dość kontrowersyjną. Operacja warta była strat wizerunkowych?
- Przede wszystkim chodzi o skutecznie zarządzanie miastem, kwestie wizerunkowe są drugorzędne. Wedle wyliczeń GUS miastu minimalnie brakuje do liczby 200 tysięcy mieszkańców, ale faktycznie w mieście żyje znacznie więcej ludzi, dla których my świadczymy usługi komunalne. To było bardzo dobrze widać w okresie uchodźczym, ale i bez tego Rzeszów jest miastem akademickim, poza tym mieszka tu wielu ludzi, którzy nie są zameldowani. Ta ponadstatystyczna liczba mieszkańców też wymaga realizacji zadań miasta i nadzoru tej realizacji. A samorządy obarczane są kolejnymi zadaniami, które niegdyś były domeną państwa. I jeśli jeszcze do tego wszystkiego chcemy utrzymać rozmach inwestycyjny, który też trzeba nadzorować, to niezmiennie uważam, że mieliśmy pełne prawo, by skorzystać z tej opcji pod tytułem: czwarty zastępca. A stronę wizerunkową tej decyzji chce wykorzystać opozycja, bo nie ma argumentów merytorycznych. Owszem, wsparcie funduszy centralnych dla budżetu miasta wciąż jest takie, jak dla samorządu poniżej 200 tysięcy mieszkańców, ale to kolejny aspekt tej mojej decyzji: zwracam uwagę władzom centralnym na konieczność zmian legislacyjnych, które by uwzględniły sytuację takiego miasta, jak Rzeszów. O to samo zabiegam w Związku Miast Polskich, którego jesteśmy członkiem. Bo nie jesteśmy jedyni w tym problemie.
- Miasto wciąż toczy bój o Pomnik Czynu Rewolucyjnego, sukcesów w tej walce nie widać.
- Walka jest bardzo trudna ale ja jestem zdeterminowany. Na początku próbowałem wytłumaczyć ojcom Bernardynom, że to najlepszy moment na przekazanie nam pomnika, proponowałem powołanie wspólnej komisji, która zajmie się zagadnieniem. Stanęło na tym, że nie chcieli wspólnej, powołali własną, z udziałem marszałka ze służbami swoimi, którzy byli przeciwko, prezes stowarzyszenia przeciwko, ściągnęli ojca kustosza, który też był przeciwko. W zasadzie w tym gronie czułem się jak przed plutonem egzekucyjnym. Efekt był taki, że najstarszy i najważniejszy zakon w Rzeszowie totalnie zlekceważył mieszkańców. Świadom jestem, że decyzje nie zapadały wśród rzeszowskich zakonników, z gruntu fajnych ludzi, ale to nie zmienia efektu. Mam poczucie, że napluto nam w twarze, więc chyba przyszedł czas na kroki radykalne. Najpierw wypowiedzieliśmy umowę na utrzymanie ogrodów, potem przeforsowaliśmy akcję z zabytkiem, za chwilę proces sądowy o okoliczności przekazania działki, który – pewien jestem – wygramy. A potem kolejne radykalne kroki, ale strategii tymczasem zdradzał nie będę. Jestem wściekle zdeterminowany, żeby pomnik przywrócić mieszkańcom.
- Tymczasem to porażka ostatniego półrocza, a – dla przeciwwagi – sukces?
- Nie uważam tego za porażkę. Podczas tego półrocza wreszcie udało się podjąć kilka decyzji, aby pomnik ochronić. Wchodzimy w kolejne etapy walki o pomnik i jestem pewien, że kiedyś będziemy o tym mówić, jako o wspólnym sukcesie mieszkańców. A sukces półrocza? Choćby przebudowanie ulicy Grunwaldzkiej, może zakończona inwestycja w I Liceum, może budowana właśnie droga na Wieniawskiego, która – jak wielu pamięta – rodziła się w bólach. No i pozyskaliśmy 200 milionów na budowę oczyszczalni ścieków. Może inwestycja mało spektakularna, ale bez niej nie byłby możliwy rozwój miasta.
