Potrójny jubileusz Urszuli Sipińskiej: Co z tymi mężczyznami?

Kamilla Placko-Wozińska
Potrójny jubileusz Urszuli Sipińskiej
Potrójny jubileusz Urszuli Sipińskiej Grzegorz Dembiński
We wtorek skończyła 70 lat. Ale tak naprawdę Urszula Sipińska obchodzi równocześnie trzy jubileusze. Minęło właśnie 50 lat, od kiedy zaśpiewała w Opolu „Zapomniałam”, co stało się początkiem jej błyskotliwej kariery. A od 40 lat jest z Jerzym Konradem, mężem...

70. urodziny to dobra okazja, żeby porozmawiać o temacie, którego Pani w wywiadach zawsze unikała. O mężczyznach...
O mężczyznach? Przez całe dorosłe życie panicznie ich się bałam! Wiedziałam, że jestem ładna, że stanowię obiekt pożądania… ale tylko pożądania. Tak mi się przynajmniej zdawało. I może dlatego im nie wierzyłam. Kiedyś Jacek Fedorowicz zarzucił mi wręcz: „Tobie nie można nawet powiedzieć, że jesteś śliczna i inteligentna. Bo zaraz uznałabyś to za umizgi z nieczystą intencją”. Ale… pozwoli pani, jeśli już ma być o mężczyznach - muszę zacząć od taty, któremu, poprzez siłę woli i przy pomocy słów Mogielnickiego o nadziei „wyśpiewałam” osiem lat życia. Wiem, że to absurd. Nie wierzę w cuda. A jednak stało się. I wcale nie umarł w rok , jak wieszczyli profesorowie tylko po ośmiu latach.

Jakim był człowiekiem?
Człowiekiem? To był niesamowity facet! Ten jego stoicki spokój, kultura osobista i miłość do mamy. Nigdy nie podnosił głosu. Nigdy na nic nie narzekał. Ale, jak trzeba było, stawiał rzecz krótko i po męsku. Nigdy nie widziałam go pijanego. Może dlatego, że nigdy nie pił? Wychowywał nas po partnersku. Uczył samodzielnego myślenia i na wszystko kazał nam patrzeć z lotu ptaka. Miał takie powiedzenie: „ Nie podchodźcie do ludzi z lupą. Zobaczycie same wady. A tu trzeba cieszyć się zaletami. Inaczej zginiemy”

A co z tym ozdrowieńczym cudem?
Sądzę, że to ta potężna siła woli. Zresztą odziedziczyłam ją po nim: wypadek samochodowy w Niemczech i profesorowie mówili mi, że już nigdy nie będę normalnie chodzić. „Czas zmienić zawód pani Sipińska”. W ogóle ich nie słuchałam. Postanowiłam, że będę chodzić, śpiewać i tańczyć. I w półtora roku później już stałam na scenie. Trochę utykałam. Ale nie za długo. Co do taty. Zdiagnozowali u niego guz w płucach wielkości pięści. Powiedzieli, że nie dożyje najbliższej Gwiazdki. Zakazałam im mówić o tym tacie. Mieli być bardzo oględni i zabronić mu palić. Na drugi dzień musiałam stanąć przed kamerami i zaśpiewać cudny utwór o nadziei. Zebrałam w sobie całą tę złość, gniew, bezradę, ale i nadzieję. I postanowiłam, że siłą woli wyśpiewam mu życie.

Gdyby ktoś wtedy sfotografował tę moją siłę, miałaby kolor rozżarzonej lawy.

Wróciłam do Poznania. Często gadaliśmy sobie z tatą i śmialiśmy się. A ten śmiech kosztował mnie więcej niż wszystkie dotychczasowe popisy estradowe. Po roku guz zmniejszył się do rozmiarów małej fasolki. Tata odszedł dopiero osiem lat później i to z powodu powikłań neurologicznych. Więc co to do cholery było? Jakaś metafizyka? A może to ta druga półkula mózgu nieznana naukowcom wysyłała jakieś sygnały? Kto to wie?

W swojej autobiografii „Hodowcy lalek” pisze Pani o miłości do świetnego rumuńskiego reżysera. Mieliście wziąć ślub i uciec do Hiszpanii. Rok 1968. Valeriu Lazarov uciekł, Pani została. A miłość wielka.
… ale przerwana. Komunizm. Nie chciałam zostawiać rodzeństwa z wilczym biletem. Dziś Ela i Staszek są profesorami i mają wspaniałe, spełnione życie. Sama radość! Choć to, czym zakończyłam rozdział o Lazarovie jest wciąż aktualne: „ Zostało mi tylko wspomnienie przerwanej miłości, niezniszczalne… choćbym miała żyć 110 lat”.

Co na to mąż, Jerzy Konrad?
Rozumie. Sam miał podobną sytuację. I też tu wrócił. Wtedy jeszcze się nie znaliśmy. A dziś oboje żałujemy, że nie wyjechaliśmy na jakieś wyspy szczęśliwości, gdzie nie ma głupoty, zabobonów, zaścianka, polityków, dyplomatów i różnych innych takich nieprzyjemnych rzeczy.

Polska żyła plotkami o Pani i Sewerynie Krajewskim. No i trafił do „Hodowców lalek” w rozdziale Plotka.
Ktoś poplątał nazwiska w ogłoszeniach kościelnych i zbiegł się cały Poznań, żeby zobaczyć „zapowiedziany” ślub Sipińskiej z Krajewskim. A ja nawet nie wiedziałam, gdzie on jest. Heca nie z tej ziemi! A tak w ogóle, drogie dziewczyny, starsze i młodsze, wiem, że go uwielbiałyście. I słusznie. Jego piosenki były, jak jego kochanie; romantyczne, delikatne, ale i męskie. Gdy już się zakochał, jak we mnie, był niczym książę, który dla swej damy zrobiłby dosłownie wszystko. Ale… my, ludzie niczym rzymski bóg Janus mamy dwie twarze: dobrą i złą. Rzecz w tym, by hołubić i podążać za tą dobrą. Nam się nie udało.

A Piotr Figiel? Kolejne plotki dotyczyły jego, gdy śpiewaliście w duecie „Jaka jesteś Mario”…
Wiem. A mało kto wie jeszcze o tym, że przy tym utworze ludzie płodzili dzieci, nadając im potem imiona : „Maria” lub „Piotr”. Parą nie byliśmy, choć była taka jedna magiczna chwila między nami, na spacerze po warszawskich łazienkach. Ale trwała chwilę i roztrzaskała się, o, jakby to w sądach ujęto, niezgodność charakterów.

Był też Janusz Hojan, „złota trąbka Poznania”, Pani pierwszy mąż.
Odpowiem jubileuszowo - zapomniałam. Piosenka „Zapomniałam” ma właśnie swoje pięćdziesięciolecie...

Pani się wykręca...
Wcale nie. Już to raz skwitowałam; przyznaję, złośliwie: „Przytulisz się do bałwana, to ci w rękach sama woda zostanie”. Tak czy owak było bardzo niefajnie. Pomyłka. No cóż, zawsze mówiłam, że jeśli ktoś uważa się za nieomylnego, to jest albo Bogiem, albo durniem. Ja wałęsałam się gdzieś pośrodku. Chyba za karę. Trzeba było uważać.

Dawno, dawno temu na łamach „Polityki” Stanisław Dygat napisał: „ Urszula zafascynowała mnie swoim talentem, jakby była kimś nowym, kimś nieoczekiwanym. Mimo że jestem jej wielbicielem, od kiedy po raz pierwszy pojawiła się na festiwalu opolskim. Zawsze budziła mój podziw, czasem zachwyt”. Przyjaźniliście się prawda?
Tak. To była ważna i piękna przyjaźń. A tę recenzję napisał w dwa lata od naszego pierwszego spotkania. Zawsze gdy byłam w Warszawie, przychodziłam do domu Kaliny Jędrusik i Stasia. Miałam się do kogo przytulić ze swoimi myślami. Raz, gdy zostałam na kolacji, Kalina włączyła telewizor. Trwał niechlubny festiwal żołnierski w Kołobrzegu. Występowała Maryla Rodowicz, wyśpiewując: „… Gdy piosenka szła do wojska, to śpiewała cała Polska”. Nagle telefon. Staś podnosi słuchawkę, a ja słyszę tylko: „tak”… „tak”… „tak”. I odłożył ją. Spytałam, kto to był. A Staś: „ - Tadzio Konwicki pytał, czy to oglądam i czy widzę to, co on. Kiedy powiedziałem, że tak, on dodał tylko: „Czas umierać”.

To u państwa Dygatów poznała Pani Kazimierza Kutza?
Nie. Choć często u nich bywał. Tam się zaprzyjaźniliśmy. Ale poznałam go na zupełnie niesamowitym ślubie Krzysztofa Kąkolewskiego. Zdziwiła mnie zasada: żadnych kwiatów, żadnych prezentów, żadnego mocnego alkoholu. Tylko baniaczek lekkiego wiejskiego wina. Mały „duży” pokój w bloku wypełniał dym papierosów. I ta wspaniała uczta intelektualna. Padały coraz to ciekawsze zdania i myśli głośno mówione, jakby ktoś w radio czytał dobrą książkę. Siedziałam obok Melchiora Wańkowicza. Mogłabym o tym mówić do nocy.

Świat pisarzy, reżyserów... Nie kusiła Pani kariera filmowa?.
W ogóle. Ale opowiem, co mi kiedyś Dygat z Kutzem zrobili. Namówili mnie na zdjęcia próbne do słynnego filmu Kutza „Sól ziemi czarnej”. To był pomysł Stasia. Uważał, że mam talent aktorski. Pojechałam na Śląsk. W studio tylko wielkie łóżko, miska z wodą, mydło, ręcznik. Przebrali mnie w siermiężną koszulę nocną, a Kazio kazał mi odegrać żonę Olgierda Łukaszewicza, która myje mu nogi przed spaniem. Pomyślałam: nic prostszego. Umyłam te nogi, Olgierd podziękował i wróciłam do Poznania. Po kilku dniach dzwoni Staś. - Wiesz, Kazio mówi, że jesteś zdolna, ale w filmie nie zagrasz. - Nie? A co się stało? - Bo widzisz… On sobie ten film od lat w głowie układał. Przejrzał materiał i mu odbiło. Wyobraził sobie, jak ludzie wychodzą z kina i mówią tylko o jednym: „Widziałeś Sipińską? Widziałeś, jak myje nogi temu aktorowi? Ale numer” Tak czy owak od tamtego czasu minęło kilka dekad, a nasza przyjaźń wciąż trwa.

Wróćmy do mężczyzn z rodziny. Mówiła mi Pani kiedyś o niezwykłej więzi z bratem, dziś znanym architektem Stanisławem Sipińskim. Ujęło mnie, że łapała Pani dla niego motyle...
Tak było. Woziłam go na spacery w wózku. Łapałam motyle, wkładałam mu je do tych maleńkich, kruchych rączek, by miał złudzenie, że sam je uwalnia i widzi, jakie są szczęśliwe, gdy je wypuszcza. Wędrowaliśmy po łąkach aż do dzikiego stawu. I choć był takim maleńkim człowieczkiem, wciąż do niego mówiłam. A on patrzył na mnie i wszystko rozumiał, bo mu się to w mózgu zapisywało jak na taśmie magnetofonowej. Rozprawiałam o moich dorosłych sprawach. W końcu miałam prawie 11 lat. I nie daj Boże, gdyby zbliżył się do nas jakiś ludzki, duży obiekt i przewał rozmowę. Wózek krzyczał wniebogłosy: „To moja siostra! I mój spacer. Spadaj zjawo!”

Było jeszcze coś. Miał już osiemnaście lat. Poszłam z tatą do Hojana na przedrozwodową rozmowę. Gdy wyszliśmy, przypominaliśmy polską flagę. Ja biała jak ściana z roztrzęsienia, tata cały czerwony z rozsierdzenia. Przyjeżdżamy na Pamiątkową, a przy bramie czeka Stasio. Wystarczyło jedno spojrzenie. Bez słowa wziął mnie na ręce i wniósł po schodach na drugie piętro. Takich więzi nikt i nic nie jest w stanie pokonać.

A teraz Jurek. To kosmiczny związek. Tak mi Pani kiedyś powiedziała.
Bo tak myślę. Przyszłam na próbę z kultową grupą ERGO BAND. Był jej współzałożycielem. Przyciągnął mnie wzrokiem. Poczułam się, jakby mnie piorun raził. W jego oczach było tyle ciepła. Pomyślałam: takie oczy przydałyby mi się w życiu. Zaczęło się od niewinnego seksu. A jednak wkrótce zamieszkaliśmy pod jednym dachem.

Miłość mieszała się z seksem, seks z muzyką, a muzyka z całą resztą. Orgazm życia.

Wszystko, co działo się dalej, było jak dojrzałe szaleństwo. Życie zagrało nam na tych najfajniejszych strunach. Taki fundament dla związku to skarb! I nic to, że nie mógł wiedzieć, o mojej skazie: nie wierzę mężczyznom. Nic to, że w tym wspaniałym szaleństwie zaczęłam się bać odrzucenia. Zaczęłam zamykać się w sobie i uciekać od okazywania mu całej mojej miłości. I co z tego, że siłą rzeczy zaczął się oddalać, a ja chcąc to ratować, zrobiłam najgłupszą rzecz pod słońcem: do naszych nut, bliskości i uczuć dorzuciłam kurę domową. Prałam, prasowałam, sprzątałam, wynosiłam śmieci i… nic! Gorzej niż nic. Pamiętam, jak powiedział: Nie trudź się, przecież ci pomogę; już chyba mówiłem: „Mogę mieszkać pod mostem. Byle z tobą i muzyką”.

Potem rok 1982, ten wypadek pod Berlinem.
Świat stanął nam na głowie. W dwa lata później jednak Jurek zbudował dom. Szaleństwo uleciało. Zostały codzienne ludzkie zmagania podobnie fascynujące jak odciski dłoni i stóp. I dojrzałość. We wszystkim. Od tamtego czasu do dziś naszym uczuciom pomagają trzy hasła: „Ucho”, „Pierdoła” i „Nudzę się”. Wypracowaliśmy je sobie w niekończących się nocnych rozmowach dłuższych niż… przemówienia Fidela Castro.

I co z tym „Uchem”?
To przesłanie z opowiadania Alberto Moravii. Mąż wstaje lewą nogą, życie mu się nie podoba, nachodzą go mało ciekawe myśli na temat małżowiny usznej, a żona pyta: „Co się stało?” Odpowiedź w naszej wersji: „Ucho”. Innymi słowy nie dotyczy ciebie. Sprawy nie ma. Dla nas. Bo w opowiadaniu Moravii, o takie głupstwo i przez brak odpowiedzi rozbija się porządne małżeństwo. No i „Pierdoły”. Chodzi o tę upierdliwą codzienność: zbita szklanka, pies popuścił na dywan, kran przecieka. I co? Wszyscy się złoszczą. A my? Jedno słowo i tańczymy Krakowiaka. Zwisa nam.

… a „Nudzę się”? To ciekawe.
I ja i Jurek lubimy się powtarzać. W codziennym kontakcie męczące jak cholera. Tyle że w tej dyscyplinie to ja osiągnęłam mistrzostwo. I znów jedno słowo i bez urazy maszeruję do kąta, milcząc jak mumia.

I tak dobrnęliście czterdziestolecia?
A co, jeszcze mało? Staliśmy się wesołymi emerytami. A te nasze hasła działają jak złoto! Nie myślimy o starości, bo to tylko stan umysłu. W każdym związku są złe i dobre chwile. W końcu ludzie utkani są z chwil. Najważniejsza w tym wszystkim jest miłość. Kosmiczna. Bo tylko taka nigdy nie przechodzi na emeryturę.

Wróć na i.pl Portal i.pl