Spis treści

Zmiana języka narracji mediów III RP
Najnowszy odcinek "Resortowych dzieci" emitowany na antenie Telewizji Polskiej, rozpoczął się od wywodu Bronisława Wildsteina. Publicysta i opozycjonista przedstawił, jak bardzo zmienił się sposób narracji stosowany przez ludzi z opozycji komunistycznej, gdy doszli do władzy.
"To jest niesamowite jak ci ludzie, którzy wyszli z opozycji, zasadniczo zmienili język. Jak ten język brzmiał w momencie walki z komuną? Mówiliśmy o wartościach, narodzie, ojczyźnie, niepodległości, samostanowieniu i tak dalej (...) Mówliśmy, żeby przekształcić system totalitarny w realną demokrację, gdzie naród podmiotowo traktowany będzie mógł sam kształtować swoją rzeczywistość. Co się stało, kiedy komunizm upadł? Nagle wszystko się zmieniło. Słyszeliśmy o transformacji, modernizacji, europeizacji. Wszystko to są technokratyczne określenia, które oznaczają, że trzeba przekształcić tę zbiorowość konstruktywistycznie, odgórnie - dla jej dobra, oczywiście, ale nie razem z nią, tylko ponad nią" - ocenił Bronisław Wildstein.
Konserwatywne media kontra lewica i liberałowie
Jakub Maciejewski z tygodnia "Sieci" uważa, iż "jest wielką zasługą, że powstało tyle mediów konserwatywnych, też telewizje, tygodniki, że udało się coś stworzyć".
"Bo tamci - lewica i liberałowie, postkomuniści i Unia Wolności - spierali się między sobą, ale konsolidowali się, kiedy konserwatyści naprawdę potrafili tworzyć coś silnego, więc warto docenić, ile udało się zrobić, bo to była walka Dawida z Goliatem i ten Dawid ma jeszcze przed sobą walkę, ale udało mu się już i tak wielu rzeczy dokonać" - dodał.
Obóz lewicowo-liberalny III RP dążył do przejęcia wpływów we wszystkich mediach. Pierwsze czystki zaczęły się po upadku rządu Jana Olszewskiego, ale podobny zabieg zastosowano też po odwołaniu Wiesława Walendziaka z funkcji prezesa Telewizji Polskiej w 1996 roku. Wtedy też dyrektor Programu Pierwszego, a aktualnie poseł PO Tomasz Siemoniak, doprowadził do odejścia konserwatywnych dziennikarzy z "Pulsu Dnia".
Część z nich trafiła do dziennika "Życie", którego kłopoty pojawiły się po tekście Jacka Łęskiego i Rafała Kasprówa "Wakacje z agentem". Była to seria artykułów o kontaktach prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z funkcjonariuszem KGB Władimirem Ałganowem.
"Wszyscy się na nas rzucili. Tekst o Kwaśniewskim i to taki duży pokazujący go w kontekście Władimira Ałganowa po aferze z Józefem Oleksym to było coś, co się wielu ludziom w głowie nie mieściło, ale nie tylko, że taka rzecz się mogła zdarzyć, ale też, że można było o tym napisać. Wielu ludzi do nas przychodziło i mówiło +po co wyście się w to wpakowali+. Wiedziałem, że będziemy mieć kłopot, miałem świadomość tego, co robimy i kogo opisujemy, natomiast myśmy nie doświadczyli prawie w ogóle czegoś takiego jak solidarność środowiska dziennikarskiego. Było dokładnie odwrotnie. Na przykład, "Gazeta Wyborcza" czy media publiczne wtedy prześcigały się, żeby nas pokazywać jako burzycieli, wariatów, którzy szkalują pana prezydenta i musieliśmy to przetrzymać - wspomina Jacek Łęski, były dziennikarz "Życia" i "Rzeczpospolitej", obecnie TVP.
Zaznacza również, że wówczas media bez zastrzeżeń kupowały wszystkie wersje przedstawiane przez biuro Aleksandra Kwaśniewskiego, bezrefleksyjne powielając jego propagandę.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Portal i.pl codziennie. Obserwuj i.pl!
Media publiczne w rękach PO
Po katastrofie smoleńskiej Platforma Obywatelska dążyła do przejęcia wszystkich mediów publicznych. Działo się tak, ponieważ do momentu wygrania wyborów prezydenckich przez Bronisława Komorowskiego i zmiany władz TVP oraz Polskiego Radia, media publiczne pokazywały niewygodne wydarzenia dla rządzących. To sprawiało, że PO chciało domknąć system medialny, wyrzucić konserwatywnych dziennikarzy i wymienić kierownictwo "Wiadomości".
Mieliśmy bardzo duże sukcesy oglądalnościowe, mimo tego, że działaliśmy w trudnych warunkach, było mało pieniędzy, ta telewizja była świadomie zabiedzona, ale jednak ta publiczność była. Wprowadzono takie ujednolicenie, można powiedzieć. Pamiętaj czasy, to było przed nami i po nas, że na przykład, że wydawca w "Wiadomościach" siedział i czekał na wydanie "Faktów", żeby o 19 zobaczyć, jaka jest hierarchia wiadomości i on wprowadzał zmiany, by mieć dokładnie taki sam układ dziennika. Materiały i tak były takie same, więc ich kształt pozostawał ujednolicony od razu - mówi Jacek Karnowski, były szef "Wiadomości" TVP.
Jego zdaniem obecna sytuacja w polskich mediach nie ma nic wspólnego z tym, do czego doprowadził Donald Tusk, a dzisiejsze media i sytuacja na rynku w Polsce to jeden z najbardziej rozwiniętych pluralizmów w Europie, "a może w całym świecie zachodnim".
Ciemne gwiazdy platformowej TVP
W Telewizji Polskiej w rękach rządu Donalda Tuska swoje programy miał Tomasz Lis. Jego firma produkująca m.in. "Tomasz Lis Na Żywo" w ostatnich ośmiu latach zainkasowała wówczas ponad 21 milionów złotych, a gośćmi programu - i to po katastrofie smoleńskiej - byli m.in. Dmitrij Miedwiedwiew - prezydent Rosji, Wojciech Jaruzelski - komunistyczny generał, Donald Tusk - były premier i przewodniczący PO.
Gwiazdami TVP byli także Maciej Orłoś - którego zarobki od marca 2013 do października 2016 roku wyniosły ponad 2 mln zł oraz Piotr Kraśko - wnuk komunistycznego działacza i propagandysty Wincentego Kraśko.
Z radiokomitetem w czasach PRL był związany Zbigniew, ojciec Piotra, który w 2001 roku bezskutecznie startował do Sejmu z list SLD. Piotr Kraśko tylko od stycznia 2015 do marca 2016 roku zarobił ponad 800 tys. zł. Kraśko po zwolnieniu Karnowskiego zajął jego miejsce, był również prowadzącym "Wiadomości".
Niewygodna "Rzeczpospolita"
W 2013 roku doszło natomiast do zwolnienia dużej grupy dziennikarzy z dziennika "Rzeczpospolita".
"W momencie, w którym "Rzeczpospolita" w bardzo dziwnych okolicznościach została sprzedana Grzegorzowi Hajdarowiczowi, to było dla nas bardzo jasne, że za tą transakcją stoi grupa związana z Platformą Obywatelską (...) To była bardzo ciekawa historia z tego względu, że długo pracując w "Rzeczpospolitej", zabiegaliśmy o to, żeby firma, która ją wówczas wydawała, objęła pakiet kontrolny tak, żeby uczynić "Rzeczpospolitą" niezależną od nacisków politycznych. To się bardzo długo nie udawało i nagle w pewnym momencie zapaliło się zielone światło, ale nie dla ludzi, którzy chcieli "Rzeczpospolitą" uczynić gazetą niezależną, pozbawioną wpływów rządzących, ale dla biznesmena związanego z PO i wówczas zaczęły następować zmiany" - mówi Cezary Gmyz, korespondent TVP"
Krokiem przełomowym do zwolnień w "Rzeczypospolitej" był artykuł Gmyza pod tytułem "Trotyl na wraku tupolewa". Jeszcze przed publikacją doszło do spotkania Hajdarowicza z rzecznikiem rządu PO Pawłem Grasiem. Celem było uprzedzenie polityka przed zbliżającym się "piekłem".
Następnie utworzono specjalną komisję w ramach dziennika, w której skład weszli przedstawiciele rządu z udziałem Hajdarowicza. Przeprowadzono przesłuchania indywidualne osób związanych z publikacją tekstu z sugestią, by ujawnili swoje źródła.
"Nie chodziło o wyjaśnienie prawdy, jeżeli chodzi o trotyl na warku Tupolewa czy okoliczności powstania tego tekstu. To był spektakl, ponieważ wszystkie osoby natychmiast po przesłuchaniu zostały zwolnione. Wręczono im od razu decyzje o zwolnieniu, więc to, że przede mną zwolniono kilka osób, było oczywiste, że ta gilotyna nie ominie również głównego autora tekstu, którym byłem - dodaje Gmyz.
Wszystko odbiło się również na tygodniu opiniotwórczym "Uważam Rze". Po zwolnieniu redaktora naczelnego Pawła Lisickiego, który nie chciał zrezygnować ze współpracy z Gmyzem, oraz innych osób ukazujących solidarność z dziennikarzem, władze przejął Jan Piński związany z Romanem Giertychem. Z bardzo dochodowego i czytanego tygodnika bardzo szybko doprowadzono jednak do jego upadku.
"Mentalny pisior" z "Faktu"
Podobne naciski spotkały przedstawicieli "Faktu" będącego w rękach niemiecko-szwajcarskiego Ringier Axel Springer. W maju 2014 roku, blisko dwa lata po wyrzuceniu dziennikarzy "Rzeczypospolitej", z funkcji redaktora naczelnego "Faktu" został odwołany Grzegorz Jankowski.
Kolejne dwa lata później tygodnik "Do rzeczy" ujawnił niepublikowane wcześniej rozmowy z afery podsłuchowej. Jeden z materiałów przedstawiał rozmowę biznesmena Jana Kulczyka z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem, który mówił, że "Fakt" nieustannie atakuje rząd. Co więcej, samego naczelnego nazwał "mentalnym pisiorem".
Kulczyk miał oferować interwencję w tej sprawie u wdowy po właścicielu Ringier Axel Springer.