Ring rodzinny

Wysłuchała Sonia Ross
Mąż: Aktor filmowy i teatralny. Kochany przez publiczność za rolę Patryka Pietrka w "Ranczu", ale także za wiele innych ról komediowych: między innymi w serialach "Zmiennicy", "Hallo Hans", "Camera Cafe". Żona: rolą Halinki Sroki w serialu "Plebania" podbiła serca widzów. Teraz gra dyrektorkę szkoły w "Ranczu" i jeździ po Polsce z przedstawieniem "Smak Mamrota", które zawsze gromadzi komplet widzów.

Mąż Piotr Pręgowski

Aktor filmowy i teatralny. Od ponad 30 lat wierny mąż aktorki Ewy Kuryło. Kochany przez publiczność za rolę Patryka Pietrka w "Ranczu", ale także za wiele innych ról komediowych: między innymi w serialach "Zmiennicy", "Hallo Hans", "Camera Cafe". Jako licealista wyczynowo uprawiał zapasy.

Moja żona jest tak dobra, że czasem jestem tą jej dobrocią przerażony. Bo i mnie wtedy nie wypada być niedobrym. Muszę się bardzo starać. Ona wszędzie widzi ludzką krzywdę, ciągle ją coś wzrusza. Staje w obronie kogoś, kto według niej został właśnie źle potraktowany, poszkodowany, a ten ktoś nawet nie wie, o co chodzi (śmiech). My zresztą obydwoje mamy na twarzy wypisane frajerstwo. To właśnie do nas podchodzą żebracy, ludzie, których "właśnie okradziono", i ci, którzy zbierają na lekarstwo. Co chwilę natykamy się na bezpańskiego psa lub kota, którego oczywiście zabieramy ze sobą, a dzieci, które często spotykamy gdzieś na prowincji, też wyciągają ręce z nadzieją na gumę do żucia lub garść cukierków.

Przyjemnie jest dawać i dzielić się tym, co się ma, ale denerwuje mnie czasem, że Ewa nie umie się postawić, nie umie powiedzieć "nie". Wolałbym, żeby była bardziej asertywna, więcej myślała o sobie. A ona jest siłaczką. W naszej wsi, w której pomieszkujemy od lat, dzieląc życie między Warszawę
a Warmię, przez lata "wyprowadziła na ludzi" kilkoro dzieci. Urządzała im w lecie kursy nauki, podsuwała książki, piekła ciasto, częstowała obiadem. Dziś pokończyły one licea, studia. Dzięki mojej żonie miały trochę radości. Urządziła we wsi teatr, zapraszała na spektakle przy ognisku.

Jest przy tym bardzo wyrozumiała. Wytrzymała w końcu ze mną tyle lat! A przecież jestem porywczy, ponoszą mnie emocje. Ale Ewa ma na mnie sposób: przeczekuje jak wytrawny bokser w narożniku,
a kiedy mija mi złość, ona przystępuje do kontrataku. Albo obydwojgu nam "puszcza" i Ewa pyta: Może napijemy się herbaty? Ale bywało, że kiedy kłótnia sięgała apogeum, ona brała nożyczki, wyciągała z szafy moją najlepszą sceniczną marynarkę i przykładając do rękawa nożyczki, mówiła: Jeszcze słowo, a utnę ten rękaw! A w tamtych czasach nie byłoby mnie stać na drugą! Nigdy jednak nie ucięła.

Z kolei ja, kiedy się naprawdę wściekłem, wyciągałem walizki i zaczynałem się pakować. Czekałem, że mnie będzie zatrzymywać, prosić. A ona nic. Wielka klasa i godność. Zły wychodziłem z tymi walizkami. Już na dole myślałem: Dokąd pójść? W prawo? W lewo? A, wszystko jedno! - pomstowałem. W końcu robiłem kilka rund wokół bloku. Nerwy mi puszczały. Zdyszany myślałem tylko o tym, jak uspokoić oddech. Wjeżdżałem windą z powrotem. Stawiałem cicho walizki w przedpokoju. Ewa nie komentowała. I życie znów się toczyło dalej (śmiech).

Dzięki naszej wieloletniej miłości, ale i sympatii do siebie, nie zrobiliśmy nigdy żadnego głupstwa, nie powiedzieliśmy o jedno słowo za dużo, nie poszliśmy drogą, z której nie ma odwrotu. A wielu naszych znajomych tak właśnie zrobiło. Wieloletnie pary rozstały się, nasi przyjaciele pozakładali nowe rodziny. A my ciągle razem. W domu, w pracy (gramy w tych samych serialach, jeździmy po Polsce ze spektaklem "Smak Mamrota", w którym razem z nami grają koledzy z "Rancza"), na wakacjach. Wszędzie. I może to jest jakiś rodzaj paranoi? Może powinien nas zdiagnozować psychiatra? W końcu nawet nie mamy potrzeby, żeby od siebie odpocząć (śmiech).

Staliśmy się aktorami obwoźnymi. Jeździmy po Polsce samochodem i to jest często przyczyną kłótni. Ewa prawie zawsze przy manewrach wyprzedzania krzyczy: "O Boże". Bez przerwy mi zwraca uwagę, że źle prowadzę samochód. A co ja mogę? Polskie drogi to loteria, szkoła przetrwania.
Nasz spektakl cieszy się tak dużym powodzeniem, że kiedy graliśmy w teatrze Roma, ktoś pomylił daty i dodatkowe 300 osób zostało przed teatrem z niczym. Ludzie wisieli więc na oknach, rynnach, pchali się do środka. Przyjechała straż miejska, żeby odblokować ulicę. Wyglądało to jak otwarcie supermarketu. Odnieśliśmy sukces.

Ale nie zawsze tak było. Kiedyś klepaliśmy z Ewą gigantyczną biedę. Nie mogliśmy się utrzymać z aktorstwa. Ona poszła uczyć się reklamy i marketingu. Może zrobiła to też pod wpływem rzuconych kiedyś żartem przeze mnie słów, że każdy mężczyzna po czterdziestce chce mieć w łóżku studentkę. Miesiąc później Ewa rzuciła na stół indeks. - Będę studiować - oznajmiła. I skończyła tę reklamę. A później jeszcze logopedię. Bardzo ją za to podziwiam. Za tę jej umiejętność przystosowywania się do nowych warunków. Na szczęście nie musiała zatrudniać się jako logopeda, choć dostała już taką propozycję. Dostała rolę w serialu. Potem kolejną i kolejną. I już mogliśmy się utrzymać z tego, co umiemy najlepiej, z aktorstwa.

Żona Ewa Kuryło

Ewa Kuryło rolą Halinki Sroki w serialu "Plebania" podbiła serca widzów. Teraz gra dyrektorkę szkoły
w "Ranczu" i jeździ po Polsce z przedstawieniem "Smak Mamrota", które zawsze gromadzi komplet widzów. Z Piotrem Pręgowskim mają dorosłą córkę Zofię.

Uwielbiam w Piotrze wrażliwość na ludzi, zwierzęta, rośliny. On ma kobiecą duszę i te rzeczy, które my jako kobiety widzimy "poza oczami", on też dostrzega. Ma ten dar. Śmiałam się nieraz, że nasza dorosła już córka miała dwie matki.

Podoba mi się też, że widzi świat w pozytywnych kolorach. Nie ma w nim typowego dla mnie czarnowidztwa. Bo chociaż nie jestem malkontentką, to jednak mam jakieś lęki, też chyba typowe dla kobiet (śmiech), a Piotr jest zawsze optymistą. On nie pozwala mi myśleć, że coś się nie uda. Odwraca moją uwagę od tego, co złe. Gdy tylko zaczynam: "Oj, wiesz, mama się jakoś wczoraj źle czuła. Żeby tylko nie była chora. Martwię się", on wtedy mówi coś takiego, że zaczynam być pewna, że nie ma mowy, żeby zachorowała.

Koleżanki aktorki, którym Piotr nieraz partnerował na planie czy w teatrze, mówiły mi, że nigdy nie miały tak wspierającego partnera. Taki sam jest w życiu. Patrzy na mnie z taką samą uwagą jak wtedy, gdy się poznaliśmy w 1977 roku, na drugim roku studiów. Nie muszę mu mówić, że coś mnie gryzie, że coś się ze mną złego dzieje. Piotr to wszystko dostrzega. To niesamowite, że ta wnikliwa uwaga, z jaką na mnie patrzy, nie gaśnie.

Optymizm Piotra pozwala mi go bezbłędnie namierzyć. Zawsze kiedy szukam go na planie, bo chcę mu coś powiedzieć, zatrzymuję się na chwilę i słucham. Jeżeli
z jakiejś strony ktoś bez przerwy wybucha śmiechem, to znaczy, że tam jest Piotr. Ta metoda poszukiwawcza jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.

Nigdy się razem nie nudzimy. Ale kłócimy często. Przeważnie o jakieś bzdury. Piotr ma włoski temperament i często go ponosi. Nie znosi na przykład, kiedy rano wstaję i - kiedy mam wolny dzień - niespiesznie robię sobie kawę, a później dzwonię do mamy. Albo do córeczki. Bywa, że gadamy nawet godzinę. Jego to strasznie denerwuje. "Ile można gadać?!" - wścieka się. "Co tu tyle jest do omawiania?!". Nie może zrozumieć, że każdy życiowy drobiazg, szczegół wymaga naszej analizy. Twierdzi, że to bzdury. Ale też przyznaje się, że kiedy ja rozmawiam, on czuje się samotny. "Mnie wtedy nie ma, kiedy tak gadasz, w ogóle nie istnieję" - pożalił się kiedyś.

Staram się mu wpoić różne swoje przekonania, choćby dotyczące zdrowej żywności. Najpierw nie chciał zrezygnować z białego cukru. W końcu udało mi się go przekonać, że jest niezdrowy. Potem nie chciał pić soku z brzozy. Przekonałam go. Może uda mi się go także przekonać, żebyśmy wzięli siódmego kota?

Wróć na i.pl Portal i.pl