Wielbiciele jego talentu nie mogą narzekać. Dopiero co oglądaliśmy go w „Katyniu - ostatnim świadku”, „Klerze” i „7 uczuciach”, a już na ekrany kin trafił „Jak pies z kotem”. Z kolei w telewizji pojawi się w dwóch nowych serialach - „Ślepnąc od świateł” i „1983”. Reżyserzy wręcz go rozchwytują. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, bo jest aktorem niezwykle utalentowanym i wszechstronnym.
- Pokora jest niezbędna w tym zawodzie. Oczywiście, podnoszę sobie poprzeczkę, mając nadzieję, że za każdym razem o ten centymetr wyżej skoczę. Ale mam też świadomość, że mogę ją kiedyś strącić i trzeba będzie skakać od nowa. Na szczęście mam też przestrzeń całkowicie niezwiązaną z pracą, czyli normalne życie - deklaruje w „Vivie”.
Błyskawiczna decyzja i z budowlanki na scenę
Pochodzi z Nowej Rudy na Śląsku. Jego rodzina nie należała do zamożnych. Utrzymywał ją ojciec, który pracował w kopalni, jak większość mieszkańców miasta. Więckiewiczowie żyli więc skromnie, od pierwszego do pierwszego. Młody Robert musiał się przyzwyczaić, że rodzice nie zawsze mają pieniądze, aby spełniać jego zachcianki.
W szkole było z nim różnie. W podstawówce był pilnym uczniem, ale potem się rozbisurmanił. Zauważył, że choć nie należy do przystojniaków, kobiety mają do niego słabość. Dlatego starał się przede wszystkim robić dobre wrażenie na nauczycielkach, z czym nie zawsze w parze szło porządne przygotowanie do lekcji.
- W podstawówce nie byłem orłem, więc respekt musiałem sobie wyrobić w inny sposób. Byłem dość ostrym zawodnikiem i trochę terroryzowałem kolegów. Kiedy pojawiła się ksywka Wieniec, zakazałem jej używania. Konsekwencje były bardzo poważne - śmieje się, rozmawiając z „Playboyem”.
Po skończeniu podstawówki młody Robert dostał się do technikum budowlanego w Legnicy. W ciągu roku uczył się jak kłaść glazurę w nowym mieszkaniu, a w wakacje odbywał praktyki na budowie miejscowego szpitala. Wobec dziewczyn był nieśmiały, dlatego wolne chwile spędzał raczej z kolegami niż koleżankami. Kiedy przyszło do wyboru studiów, postawił na aktorstwo.
- Nigdy nie przejawiałem zainteresowania tym zawodem, nawet mi to do głowy nie przyszło. Natomiast mojej polonistce tak. Kiedyś powiedziała mi, że mam dobry głos i śmiało mogę zgłosić się do szkolnego teatrzyku. Brałem udział w akademiach szkolnych, konkursach recytatorskich. Na aktorstwo zdecydowałem się niemal w ostatniej chwili - opowiada w serwisie Nowiny24.
Od zapijania frustracji do ról w filmach
Początkowo czuł się gorszy od kolegów na studiach. Inni przyjechali do Wrocławia z dużych miast, mieli okazję bywać nie tylko w kinie, ale też w teatrze czy w galerii. Szybko jednak okazało się, że nie jest ważne, skąd kto pochodzi, tylko to, co reprezentuje. Dlatego Robertowi z roku na rok szło coraz lepiej.
- Wszyscy mówili: „Gdzie ty tam? Tam to dzieci aktorów, znajomi”. Też miałem takie wątpliwości. Zastanawiałem się poza tym, czy z moją gębą mogę być aktorem. Myślałem, że trzeba być ładnym, a ja ładny byłem podobno tylko do siódmego roku życia. Rodzice mnie wspierali i mówili: „Rób tak, jak chcesz”, ale pewnie nie wierzyli do końca, że to się może udać - mówi Robert Więckiewicz w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.
Od razu po szkole pojechał grać w teatrze w Poznaniu. Był tam pięć lat i sporo się nauczył. Z roku na rok czuł jednak, że coraz bardziej oddala się od realizacji swych marzeń -występów w filmie. Frustrację zapijał sporą ilością alkoholu, dlatego dyrektor w końcu wyrzucił go ze swojego zespołu.
Robert spakował się i wyjechał do Warszawy. Całe szczęście, trafił na znajomego reżysera z Poznania. Paweł Łysiak zaprosił go do zagrania w kontrowersyjnej sztuce „Shopping & Fucking”. Tak mu dobrze poszło, że zainteresował się nim Teatr Rozmaitości. Tam z kolei zobaczyli go Andrzej Saramonowicz i Andrzej Konecki. Dzięki nim wreszcie zaczął grać w filmach. Wielką popularność przyniósł mu „Vinci” Juliusza Machulskiego.
- Nie czekałem na gwiazdkę z nieba. Gdybym czekał, zwariowałbym. Nie siedziałem i nie zaklinałem losu, po prostu żyłem i starałem się pracować. Nie krzyczałem: „Dajcie mi szansę!”. Trzeba przyznać, że miałem dużo szczęścia. I nawet czasem myślę, że wcale nie zasługuję na to, co się dzieje w moim życiu. Że powinienem się jeszcze wiele nauczyć - twierdzi w „Vivie”.
Właściwy moment na wyhamowanie
Po trzydziestce Robert odczuł potrzebę uspokojenia się. Hulaszczy żywot pełen kobiet i alkoholu postanowił zamienić na rodzinną stabilizację. Akurat poznał wtedy Natalię Adaszyńską, która była kierowniczką literacką w Teatrze Rozmaitości. „Energiczna, kontaktowa, uśmiechnięta” - mówił o niej Piotr Najsztub, u którego pracowała przy programie „Tok-szok”. Wkrótce Natalia została żoną Roberta i urodziła mu syna Konstantego.
- Trudno w wieku czterdziestu lat zachowywać się tak, jakby się miało dwadzieścia. Oczywiście, dokonała się we mnie pewna zmiana. Nasze spotkanie zeszło się w czasie z moim dojrzewaniem. Byłem już po trzydziestce i uznałem, że wystarczy tego lekkiego i hulaszczego życia, że chciałbym poznać coś innego. Przyszedł po prostu właściwy moment. Moment wyhamowania. Wcześniej nie byłem na to gotowy - wyznaje w „Vivie”.
,,Chwytam pewne rzeczy z powietrza...”
Wtedy udało mu się zagrać najlepsze role: w „Różyczce”, „Wymyku”, „Baby są jakieś inne”, „W ciemności”, „Wałęsie” i „Pod Mocnym Aniołem”. Zapewniły mu one opinię jednego z najbardziej utalentowanych aktorów średniego pokolenia.
- Generalnie nie jestem aktorem, który siedzi nad rolą miesiącami i uczy się jej na pamięć. Chwytam pewne rzeczy z powietrza i one gdzieś się we mnie przetwarzają. I albo włącza się pewna dyspozycja, albo się nie włącza - tłumaczy aktor w „Gazecie Wyborczej” kreację swych ról.