Tysiące imigrantów w polskich szkołach. Hej ty, Rusku! - krzyczą do nich nasze dzieci

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Wydawałoby się, że nasze własne doświadczenia migracyjne sprawią, że będziemy bardziej otwarci na innych, tolerancyjni. Nieprawda
Dzieci imigrantów i powracające do kraju dzieci polskie są coraz większym wyzwaniem dla polskich szkół. Nauczyciele nie zawsze potrafią jemu sprostać. Rozmowa z prof. Małgorzatą Pamułą-Behrens z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.

Kiedy najlepiej zacząć uczyć dziecka drugiego języka?

Czym prędzej, tym lepiej. Małe dziecko jest z zasady wielojęzyczne. Rodzimy się z potencjałem mówienia w każdym języku. Mózg dziecka w wieku siedmiu miesięcy - wtedy, kiedy wchodzi w okres większej wrażliwości społecznej - zaczyna rozpoznawać drugi język, robiąc statystyki. Wystarczy 12 takich spotkań z nowym językiem, żeby dziecko zaczęło na niego reagować.

Nie zdarza się, że dzieciom te języki się mieszają?

Na początku tak. Dlatego warto, żeby rodzice zachowali zasadę: jedna osoba, jeden język.

Pani powiedziała, że dzieci są z natury dwujęzyczne mogą mówić w każdym języku. Czy jeśli „przegapimy” odpowiedni moment, nigdy nie będziemy mieli szansy opanować języka, żeby być dwujęzyczni w takim stopniu?

Nie ma takiego wieku, za którym tracimy szansę na dwujęzyczność. Zresztą nie ma jednej definicji dwujęzyczności. Według mnie dwujęzyczna jest każda osoba, która funkcjonuje w dwóch rzeczywistościach językowych - nawet jeśli drugiego języka zaczęła uczyć się bardzo późno. To, jak szybko i jak dobrze się go nauczymy, zależy od wielu czynników - od ekspozycji na język, od motywacji.

Od osobniczych zdolności też?

Sądzę, że bardziej od tego, na ile i do czego język jest komuś potrzebny. Tak samo jak z pierwszym językiem - jedni pięknie opowiadają w nim o literaturze, inni tego nie potrzebują - dla nich język służy do komunikacji.

Mam wrażenie, że pani ucieka od odpowiedzi na pytanie, czy niektórzy są mniej, a inni bardziej uzdolnieni językowo?

Bo nie odważyłabym się tak powiedzieć. Więcej niż od zdolności, zależy od naszej determinacji. Jeśli do polskiej szkoły - i do Polski w ogóle - trafia wietnamskie dziecko, to ono musi, by się dobrze uczyć i mieć szansę dostać się na studia, nauczyć się polskiego. Ale inne dziecko takiej ambicji nie ma, więc nauka zatrzymuje się na poziomie gimnazjum. Mam jednak wrażenie, że jeśli czegoś potrzebujemy lub o czymś marzymy, jesteśmy w stanie uczyć się bardzo szybko.

Ilu cudzoziemców uczy się w polskich szkołach?

20 tysięcy. Dziesięć razy więcej niż jeszcze kilka lat temu. Największa grupa wśród tych dzieci to Ukraińcy. W Krakowie - drugim w Polsce mieście, jeśli chodzi o liczbę imigrantów - dużą grupę stanowią Wietnamczycy. Osobną kategorię stanowią polskie dzieci, które wracają z rodzicami z dłuższych pobytów za granicą. Głównie z Anglii, gdzie chodziły do szkoły. Te dzieci, owszem, znają polski - używały go w domu, być może rodzice zadbali również o to, żeby nauczyły się w tym języku czytać i pisać, posyłając do polskiej szkółki sobotniej. Ale mają w polskiej szkole kłopot, bo nie uczyły się biologii, fizyki, historii po polsku. Takie dziecko może znać koncept, wiedzieć, czym jest na przykład przyciąganie, ale nie znać tego słowa. Są też różnice kulturowe. Jeśli dziecko mówiło do swej angielskiej nauczycielki na ty, do tej z polskiej szkoły też zwróci się „Marysiu”. A nasi nauczyciele odbierają to jako brak szacunku. Ważne więc, żeby nauczyciele mieli elementarną wiedzę o kulturze, z której dziecko przyjeżdża.

Wietnamskie dziecko będzie na przykład na każde pytanie grzecznie się uśmiechać i potwierdzać - nawet jeśli nie wie, o co chodzi?

Dzieci wietnamskie mają dużo respektu dla nauczycieli, tak samo jak i ich rodzice. Szacunek okazują przez grzeczne potakiwanie i uśmiech. Myślę więc, że jeśli nauczyciel jest rozsądny i wykształcony, to te czynniku kulturowe będzie brał pod uwagę w swojej praktyce. To problem styku bardzo odmiennych kultur, ale między nami a Ukraińcami czy Białorusinami te różnice również są.

Mniejsze. Poza tym im jest łatwiej się odnaleźć, bo bez względu na to, czy posługują się swoimi ojczystymi językami, czy rosyjskim, to jednak to są języki indoeuropejskie, słowiańskie. Wietnamski jest tonalny, dla nas jak z kosmosu.

Zgadza się, to zupełnie inny system językowy. Mimo to wietnamskie dzieci szybko nabywają zdolności komunikacyjne - potrafią dopytać o drogę, powiedzieć, jak się czują, bardzo szybko stają się też tłumaczami swoich rodziców. Ale to są umiejętności komunikacyjne. A w szkole muszą się w tym języku uczyć. Czasem nauczyciele tego nie rozumieją, mówią: „Dziecko jest tu już od roku, dobrze mówi po polsku, jego umiejętności komunikacyjne są wystarczające, tylko uczyć się nie chce. Bo jest leniem”. A to nie jest tak - przecież edukacja wymaga od nas znajomości specjalistycznych wyrażeń; geograficznych, z matematyki, z fizyki. I osadzenia w pewnej kulturze. Podam przykład: dziecko z Azji musi pokazać na mapie, gdzie są Węgry. No i jest problem, bo nie dość, że ten kraj w ich języku kompletnie inaczej się nazywa, to jeszcze nie jest krajem z ich regionu. Czy nasze dzieci bez problemu potrafiłyby wskazać, gdzie jest Mjanma? Albo Hanoi?

To co może zrobić nauczyciel, żeby choć ułatwić takiemu dziecku naukę?

Stawiać wymagania. Oczywiście realne, ale na pewno nie myśleć: niech sobie w kąciku siedzą i jakoś przechodzą z klasy do klasy. Wiemy, że jeśli od ucznia więcej oczekujemy, ten lepiej się uczy. Potwierdziły to badania: uczniów podzielono na dwie grupy, a nauczycieli poinformowano, że jedna grupa to dzieci uzdolnione matematycznie. W rzeczywistości ten podział na grupy był przypadkowy.

Okazało się, że dzieci z grupy, po której więcej się spodziewano, uczyły się lepiej?

Tak. Więc wymagajmy, choć rozsądnie. I pracujmy z dziećmi powoli, cierpliwie, konsekwentnie. Powiem na przykładzie: pracowałam z wietnamską dziewczynką, która przyjechała do Polski (właściwie powróciła, bo tu się urodziła, a potem rodzice wysłali ją do Wietnamu, gdzie zajmowała się nią babcia) w czwartej klasie. W Wietnamie była bardzo dobrą uczennicą. Tu też pięknie prowadziła zeszyty, miała w nich wszystko zapisane - tylko że nic z tego nie rozumiała. Nie znała słowa po polsku. Ucząc ją języka, wprowadzałam więc przy okazji regularnie pojęcia szkolne. Czyli na przykład, gdy zajmowałyśmy się liczebnikami, dołożyłam też cyfry rzymskie, żeby ułatwić jej naukę historii. Problem polega na tym, że muszą minąć średnio pięć do siedmiu lat, żeby dziecko miało kompetencje językowe podobne do dziecka polskiego. A przez ten czas materiału przybywa i robi się coraz większa „dziura” w wiedzy i umiejętnościach szkolnych. Więc nauczyciel musi starać się, aby braki nie narastały. Musi umieć z takim dzieckiem pracować. Prowadzimy studia podyplomowe, gdzie przekazujemy im te kompetencje.

Na takie studia trafią nauczyciele, którzy chcą się czegoś nauczyć, a mam wrażenie, że ci są w mniejszości. Dodatkowo, skoro większość Polaków nie życzy sobie imigrantów, to ta grupa jest reprezentowana również przez nauczycieli. Czy oni przez to nie odnoszą się do takich dzieci z niechęcią?

Niestety, to się zdarza. Poza tym problem jest ogólniejszy, z polską szkołą. Bo my z jednej strony przyjmujemy dzieci z doświadczeniem migracyjnym. Ale przy tym wielu nauczycieli bardzo chce, żeby one się zasymilowały. Nie zintegrowały, tylko były dokładnie takie jak my. Przeprowadzałam wśród nauczycieli ankietę, pytając ich, czy szkoła byłaby zainteresowana tym, żeby dowiedzieć się czegoś o uczniach z doświadczeniem migracji. Jedna pani pedagog zapytała: „Dlaczego my się mamy o nich uczyć? To oni tu przyjechali - niech się dostosują”. I to jest dość częsta postawa. Prowadzone są badania porównujące warunki integracji w różnych krajach. Na tle innych krajów wypadamy gdzieś w środku. Ale jeśli przyjrzymy się tylko elementom badania, które dotyczą edukacji - to jesteśmy w gronie najgorzej ocenianych krajów. Aktualne zmiany nie polepszają sytuacji. Ze szkół wycofano np. edukację antydyskryminacyjną.

Żadna polityka nie pomoże, jeśli nauczyciel nie chce pokazywać dzieciom, że Thi z Hanoi albo Wasilij z Mińska są mile widziani.

Pewne wskazania pomogą. Nauczyciel ma zrealizować podstawę programową i koniec - jest przecież z tego rozliczany. Więc gdybyśmy mieli w tej podstawie więcej elementów wspierających postawy otwartości, to byłoby lepiej. Nauczyciel powinien być przygotowany na przyjęcie ucznia z innej kultury - i musi wiedzieć, jak przygotować na to innych uczniów.

No właśnie. Mówi się, że dzieci są niewinne - a w istocie potrafią być okrutne. Naśmiewają się z kolegi z klasy, bo jest rudy albo gruby - nic więc dziwnego, że gnębią też skośnookiego ucznia, który nie mówi po polsku.

Dzieci antyimigracyjne nastawienie wynoszą często z domu. Rozmawiałam kiedyś z chłopcem z Białorusi, na którego koledzy wołali: „Ty, imigrancie!” albo „Ty, Rusku!”. Zapytałam, czy zgłosił to nauczycielce. Odpowiedział, że nie, bo mama mu zaleciła, żeby nie reagował. Że jak nie będzie reagował, sami się odczepią.

A to źle, że nie zgłosił nauczycielce?

Bardzo źle.

Ale jak zgłosi, to nie dość że „ruskim”, zostanie jeszcze skarżypytą.

To właśnie przykład takiego myślenia: lepiej się godzić, niż reagować, bo jak się zareaguje, będzie jeszcze gorzej. Tymczasem należy szukać wsparcia nauczyciela. Jeśli ten jest mądry, zareaguje. Zrobi na przykład lekcję o szacunku, jasno zakomunikuje: w naszej szkole nie ma miejsca na dyskryminację. I może nie wskaże, że chodzi o Wojtka czy Anię, a powie to do całej klasy. Wojtek i Ania też usłyszą. Nauczyciel musi obserwować klasę i reagować, kiedy zobaczy pierwsze objawy dyskryminacji. Bo jeśli nie zareaguje w porę, może dojść do przemocy.

Jeszcze niedawno sami masowo jeździliśmy - wciąż jeździmy - na Zachód, żeby zarabiać. Teraz do nas przyjeżdżają Ukraińcy, Białorusini. Nasze doświadczenie pomaga nam ich zrozumieć czy przeciwnie, leczymy na nich swoje kompleksy?

To ciekawe. Zdawałoby się, że przez własne doświadczenie powinniśmy ich lepiej rozumieć, być wobec nich bardziej otwarci, życzliwi. Tak mi się wydawało. Ale zrobiliśmy badania nauczycieli; chcieliśmy zobaczyć, czy to, że ktoś ma doświadczenie migracji w swojej rodzinie, wpływa na to, jak postrzega obcokrajowca, który przyjeżdża do nas.

I jak wpływa?

Nie wpływa w ogóle. Takie same stereotypy, przez jakie byliśmy postrzegani - że z Polski to tylko sprzątaczki i budowlańcy, prości ludzie, że tylko od brudnej roboty - teraz przerzucamy na naszych sąsiadów ze Wschodu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tysiące imigrantów w polskich szkołach. Hej ty, Rusku! - krzyczą do nich nasze dzieci - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl