Jego główny bohater, pilot z Powidza ppłk Mieczysław Gaudyn, do tej pory nie mówił o nim w mediach. Nam jako pierwszej redakcji opowiedział o szczegółach zdarzenia.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Tadeusz Wrona - to on uratował pasażerów boeinga
Tadeusz Wrona na żywo [ZDJĘCIA]
O włos od tragedii na warszawskim Okęciu [ZDJĘCIA]
Fakty są takie, że w herculesie o numerze 1506 pilotowanym przez załogę z Powidza doszło do awarii zasilania. W efekcie samolot z ogromną prędkością zaczął lecieć dziobem ku ziemi i w krótkim czasie spadł prawie 6 kilometrów. Doszło do olbrzymich przeciążeń. Jeszcze w powietrzu z herculesa odpadła część sterów i poszycia, a podwieszane zbiorniki paliwa po prostu się skurczyły.
Załodze z Powidza, dowodzonej przez ppłk. Gaudyna, udało się jednak wyprowadzić maszynę z trudnego położenia i awaryjnie wylądować na lotnisku w Mazar-i-Szarif.
- Mogła być tragedia, ale do niej nie doszło dzięki kunsztowi pilota - ocenia ppłk Lech Hajdukiewicz, prokurator z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu prowadzący śledztwo ws. herculesa. Sprawę umorzył, bo załoga nie popełniła żadnych błędów.
Prokuratura zainteresowała się sprawą po doniesieniu, które złożył pewien mężczyzna. Wysłał do śledczych e-maila podpisując się "zawodowy pilot".
Donosił, że wojsko ukrywa prawdę na temat herculesa, bo chce zatuszować błędy załogi. Ta, zdaniem "zawodowego pilota", miała uszkodzić maszynę nie w powietrzu, ale podczas lądowania zawadzając o samochód stojący na płycie lotniska.
- To była nieprawda. Ustaliliśmy też autora tego doniesienia. Okazało się, że to młody człowiek nie mający związków z lotnictwem. Na podstawie zdjęć z internetu stworzył sobie teorie na temat zdarzenia - mówi prokurator Lech Hajdukiewicz.
Na podstawie zdjęć z internetu wysuwano bardziej sensacyjne teorie. Jedna z nich głosiła, że hercules został ostrzelany przez talibów, inna, że piloci uderzyli samolotem w wierzchołek góry.
Mieczysław Gaudyn, gdy pytamy go o spiskowe teorie stwierdza, że wyobraźnia różnych "specjalistów" jest olbrzymia oraz że popadają ze skrajności w skrajność. Prosi przy tym, byśmy także nie popadali w skrajność i nie nazywali go bohaterem.
- Sytuacja była rzeczywiście trudna, ale my po prostu wykonaliśmy swoją pracę. Nie zrobiliśmy nic nadzwyczajnego - mówi skromnie pilot. - A jeśli już ktoś ma być pochwalony, to cała załoga. W tamtej chwili każdy wiedział, co ma robić i nie było paniki.
Trudna sytuacja, o której mówi ppłk Gaudyn, zaczęła się na wysokości 7000 metrów nad ziemią. Hercules leciał do bazy w Bagram, a potem miał się udać do Wrocławia. W trakcie lotu doszło do awarii zasilania. Spadek napięcia spowodował, że przyrządy pokładowe "zwariowały". Przede wszystkim tzw. sztuczny horyzont, podstawowy punkt odniesienia podczas lotu w chmurach.
Mówi on pilotowi, w jakim położeniu się znajduje i jak powinien lecieć. Piloci, nie wiedząc jeszcze o jego awarii, stosowali się do jego błędnych wskazań. W efekcie zaczęli lecieć w dół z coraz większą prędkością. W pewnym momencie samolot przekroczył prędkość 804 km na godzinę, maksymalną, jaką może zapisać rejestrator. Wskutek przeciążeń zaczęło odpadać poszycie i stery. Na szczęście jeszcze przed wyjściem z chmur i zobaczeniem gór, piloci zorientowali się, że dzieje się coś złego.
- W samolocie nie czuć spadania. Tym bardziej, jeśli leci się w chmurach, a sztuczny horyzont pokazuje, że wszystko jest ok. Ale kiedy zauważyliśmy, że lecimy coraz szybciej, a inne przyrządy pokazywały, że gwałtownie tracimy wysokość, zaczęliśmy ignorować sztuczny horyzont. Jeszcze w chmurach zaczęliśmy też wyprowadzać maszynę do właściwego położenia, a w pełni udało się to około 500 metrów nad ziemią - opowiada Mieczysław Gaudyn.
Dodaje, że po zdarzeniu z ubiegłego roku nie ma żadnych obaw przed lataniem na herculesach. Jak stwierdza, okazało się przecież, że tej maszynie można zaufać.
- Choć jedne przyrządy nas okłamały, to inne nie zawiodły i dzięki nim udało się bezpiecznie wylądować - przekonuje ze stoickim spokojem.
Uszkodzony hercules nie wróci już do Polski. Został na lotnisku w Mazar-i-Szarif. Jego wnętrze służy afgańskiej straży pożarnej do ćwiczeń. Z kolei silniki i śmigła zostały wymontowane. Są w bazie w Powidzu i posłużą jako części zamienne.
Feralna maszyna nie była jedną z tych, którą Polsce podarowali Amerykanie. Była wyleasingowana od USA i wiadomo, że tuż jej przekazaniem nie przeszła generalnego remontu, jak to było w przypadku "polskich" Herculesów.