Punktem wyjścia dziennikarskiego śledztwa reporterów „Rzeczpospolitej” stała się zagadkowa śmierć w celi bo-ksera Dawida Kosteckiego. Tego, który już w 2012 r. przerwał zmowę milczenia w tzw. aferze podkarpackiej i naraził się służbom. Przypomnijmy, że to on zeznał, że wysoki rangą rzeszowski policjant miał mieć haki na biznesmenów, polityków i duchownych.
4 tysiące nagrań
Hakami miały być właśnie podsłuchy i kamery zamontowane w agencjach towarzyskich na Podkarpaciu, prowadzonych przez Ukraińców - braci R. W branży działali oni aż 16 lat dzięki parasolowi ochronnemu, który roztaczały nad nimi polskie służby. Tym, co zapewniało im nietykalność, miały być właśnie taśmy z nagraniami kompromitującymi znanych polityków, w tym wiceministra, arcybiskupa i szefa komendy wojewódzkiej policji.
Po zeznaniach boksera wszczęto co prawda śledztwo, ale sutenerów zatrzymano dopiero w 2016 r. Dostali niskie wyroki i do więzienia nigdy nie trafili. Z kolei śledztwo w sprawie Daniela Ś., oficera CBŚ, trwa już trzy lata i do tej pory się nie zakończyło. Co z samymi sekstaśmami? Prokuratura Krajowa tego wątku nie drążyła, uparcie twierdząc, że nagrań po prostu nie ma. Bo skoro nie znaleziono ich w agencjach braci R., to nigdy nie istniały.
Na ślad taśm dziennikarze „Rzeczpospolitej” natrafili w jawnej części akt sądowych rozprawy karnej przeciwko braciom R. W 2011 r. ich adwokat złożył do polskiej prokuratury zawiadomienie o szpiegostwie przeciwko Polsce. Jak twierdził, Służba Bezpieczeństwa Ukrainy miała szukać informacji o klienteli agencji braci R.
Dlaczego układ ze służbami się posypał?
Na te i inne pytania w sprawie afery podkarpackiej nadal nie ma odpowiedzi. Niektóre wątki wskazują jednak, że Ukraińcy próbowali za wszelką cenę utrzymać „parasol ochronny” służb.
W aktach sądowych, do jakich dotarli dziennikarze „Rzeczpospolitej”, widnieją zeznania braci R., w których twierdzą oni, że oparli się werbunkowi obcych służb. Nadmieniają, że ich ojciec jest emerytowanym pułkownikiem wojska w służbach rakietowych, którego nachodzi SBU, pytając o to, czy synowie nie przesyłają mu „CD-omów i pendrivów”. W zeznaniach, do których dotarła „Rz”, bracia R. mówią, że ich ukraińskie tancerki „są wzywane na nieformalne rozmowy do SBU”. Jeden z braci przesłuchiwany w krakowskiej ABW potwierdził, że obaj byli w zainteresowaniu SBU „z uwagi na fakt, że klientelą naszych placówek (...) są przedstawiciele świata polityki, biznesu, którym przy alkoholu rozwiązują się języki”.
„Pomocy” bracia R. mieli szukać w ABW, ale wszystko wskazuje na to, że miał to być wybieg. Ukraińska prokuratura ścigała ich już listem gończym za handel kobietami z Ukrainy, a jednocześnie wieloletnia „ochrona”, jaką dawało im CBŚ, zaczęła być niewystarczająca.
Braciom R. ewidentnie zaczynał palić się grunt pod nogami i prawdopodobnie stąd zawiadomienie o rzekomym szpiegostwie i próbie ich werbunku przez SBU.
Słynne sekstaśmy, którymi interesowało się tyle osób, miały trafić na Ukrainę. Do jednej z nich dotarł zresztą były agent CBA i to od jego informacji rozpętała się seks-afera podkarpacka.
Wojciech J. złożył w prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez szefa CBA i jednego z dyrektorów CBA. Były agent CBA twierdzi, że kopia filmu zniknęła z jego kasy pancernej, w czasie gdy był zawieszony w obowiązkach. Tygodnik „Nie”, który opisał złożone przez Wojciecha J. zawiadomienie, ujawnił, że politykiem na kompromitującym nagraniu seksu z nieletnią jest marszałek Sejmu. Ten zdecydowanie zaprzeczył i poprzez pełnomocnika, w wezwaniu przedsądowym, zażądał od „Nie” pisemnych przeprosin, także na łamach tego tygodnika oraz wpłaty 15 tys. złotych na Caritas. Istnieniu kompromitującego filmu wielokrotnie zaprzeczało również CBA.
