Wojna w Gruzji i upadek Lehman Brothers. 2008 - rok dwóch globalnych kryzysów, które zmieniły świat

Agaton Koziński
Zachód zlekceważył wojnę w Gruzji, co ośmieliło Putina do dalszych agresji, m.in. na Ukrainie
Zachód zlekceważył wojnę w Gruzji, co ośmieliło Putina do dalszych agresji, m.in. na Ukrainie AFP/EAST NEWS
Ciągle nie znamy wszystkich konsekwencji dwóch kryzysów, które wybuchły w 2008 r: globalnego załamania gospodarczego i wojny w Gruzji. Ale już widać, że głęboko zmieniają one nasz świat.

8 sierpnia 2008 r. rozpoczynały się igrzyska olimpijskie w Pekinie. Zawody od początku pomyślano jako demonstrację odradzającej się potęgi Chin. Już samo otwarcie igrzysk zapierało dech w piersiach. Impreza kosztowała 100 mln dolarów, wzięło w niej udział 15 tys. aktorów. Zanim Li Ning (dawna gwiazda chińskiej gimnastyki sportowej) zapalił znicz olimpijski, „przebiegł” nad koroną stadionu. Wszystko działo się w niewiarygodnym tempie, całość oglądało się jak świetnie zmontowany teledysk MTV, a nie dziejące się na żywo wydarzenie artystyczno-sportowe. Chińczycy pokazali, że wiedzą, jak się robi wrażenie na innych.

Niemal w tym samym czasie swoje „igrzyska” zaczęli Rosjanie. W nocy z 7 na 8 sierpnia rozpoczęły się walki w rejonie miasta Cchinwali w północnej części Gruzji (Rosjanie ten region nazywają Osetią Południową). Najpierw w kierunku miasta ruszyły siły gruzińskie, chcące zaprowadzić porządek z rebeliantami, którzy próbowali oderwać ten region i stworzyć tam własne państwo. Na działania Gruzinów natychmiast zareagował Kreml. Już 8 sierpnia o godz. 15 do Cchinwali zbliżały się oddziały 58. Armii. Następnego dnia Rosjanie - przy użyciu spadochroniarzy - zdobyli miasto. Później Gruzini podjęli jeszcze kontrofensywę, przez moment wydawało się, że odzyskają kontrolę nad sytuacją - ale dzień później było już oczywiste, że Cchinwali nie odzyskają.

Źródło:
RUPTLY

Pojawiła się za to inna groźba: że wojska rosyjskie ruszą na Tbilisi (gruzińska stolica leży niecałe 100 km od Cchinwali). Z kolei prorosyjscy rebelianci zaczęli walki w innej prowincji Gruzji - Abchazji. Do Tbilisi przylecieli prezydenci Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii, aby wesprzeć Gruzinów w ich walce. Ostatecznie 12 sierpnia podpisano porozumienie o zawieszeniu broni między Gruzją i Rosją. Tego samego dnia Michael Phelps na przepięknej pływalni w Pekinie zdobył dziewiąty złoty medal olimpijski, stając się najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii igrzysk (później do 2016 r. zdobył jeszcze kolejne 14 złotych krążków, stając się bezapelacyjnym najwybitniejszym sportowcem wszech czasów).

Gdy tylko światowe media obiegła informacja o tym, że Rosjanie przekroczyli granicę Gruzji, pojawiły się komentarze w stylu: a może należy zawiesić igrzyska? Szybko jednak ten pomysł upadł. Górę wzięła logika, że regionalny konflikt nie może zablokować globalnego święta sportu. Fakt, że skończył się on w ciągu pięciu dni, jeszcze bardziej wszystkich uśpił. Dyskusji o konsekwencjach działań Rosji właściwie nie było.

Jak to możliwe, że skorumpowana, zacofana, uzależniona od ropy i gazu Rosja Putina gra w wyższej lidze niż jej potencjał?

Później też nikt głowy do tego nie miał - bo 22 dni po zakończeniu igrzysk, 15 września 2008 r. upadłość ogłosił bank Lehman Brothers. To bankructwo stało się symbolicznym początkiem kryzysu finansowo-gospodarczego, największego od „wielkiej depresji” z 1929 r. Bezpośrednie skutki tego kryzysu odczuwane są do dzisiaj - w Grecji stopa bezrobocia ciągle przekracza 20 proc., Europejski Bank Centralny ciągle wpompowuje pieniądze w gospodarkę, by ją rozruszać, a stopy procentowe na całym świecie są na historycznie niskim poziomie. Podobnie zresztą odczuwane są bezpośrednie skutki kryzysu w Gruzji - Rosja do dziś okupuje Abchazję i region Cchinwali, gruziński rząd nie ma kontroli nad 20 proc. terenu swojego kraju.

Jednak bezpośrednie skutki są w tym przypadku mniej istotne. Ważniejsze są skutki makro obu kryzysów - bo w ciągu dekady zmieniły one radykalnie cały świat. Pozornie oba zdarzenia są z całkowicie różnych bajek. Pierwszy kryzys jest z kategorii: gospodarka, drugi: polityka międzynarodowa. Kryzys finansowy jest omawiany od chwili, gdy wybuchł, przez ostatnie 10 lat niemal cały czas znajduje się w świetle reflektorów, podczas gdy wojna gruzińska szybko została zapomniana, tylko na chwilę przypomniała o niej agresja na Ukrainę w 2014 r.

Ale tych zdarzeń nie można rozdzielać. One razem stworzyły mieszankę, której efektem były takie zaskoczenia jak brexit, wygrane Donalda Trumpa i Emmanuela Macrona, zwycięstwo PiS w Polsce, czy eurosceptyczny rząd we Włoszech. Gdyby nie kryzysy 2008 r., światowa polityka mogłaby wyglądać inaczej. Co więc wtedy się zmieniło?

Porażka elit

O tym, jak potężnym zaskoczeniem był globalny kryzys, najlepiej świadczy klimat na Forum Ekonomicznym w Krynicy w 2008 r. Dziś to forum jest pamiętane przede wszystkim z tego, że wtedy Donald Tusk - próbując narzucić swoją polityczną agendę - zapowiedział wejście Polski do strefy euro w 2011 r. Jednak nie tylko ówczesny premier wykazał się brakiem wyczucia historycznego momentu. Cały klimat forum był utrzymany w lekkim, pozytywnym tonie. Owszem, na rynku amerykańskim pojawiały się pierwsze sygnały tego, że na rynku kredytów hipotecznych pojawiła się bańka spekulacyjna, ale nikomu nie przyszło do głowy, by dramatyzować z tego powodu.
Pod tym względem najbardziej emblematyczny był panel z 11 września, w którym udział wzięli amerykański ekonomista Edmund S. Phelps, laureat nagroda Nobla z 2006 r., a także Marek Belka i Grzegorz Kołodko. Podczas całego panelu dyskusja sprowadziła się do szans i zagrożeń związanych z neoliberalizmem na przykładzie problemów w USA, gdzie rząd zaczął program ratowania prywatnych instytucji Fannie Mae oraz Freddie Mac, które zajmowały się gwarancjami kredytowymi i zaczynały mieć problemy z niewypłacalnością. Jednak ta debata miała charakter czysto akademickich rozważań poza czasem i przestrzenią. Żaden z panelistów nie zdobył się na diagnozę szybko nadciągającej katastrofy gospodarczej. „Pytani przez moderatora dyskutanci raczej nie przewidywali kryzysu gospodarczego ani w świecie, ani tym bardziej w Polsce” - relacjonował na swoim blogu ekonomista Bohdan Wyżnikiewicz, który przysłuchiwał się tamtemu panelowi.

Powtórzmy jeszcze raz: mówimy o dyskusji dwóch uznanych polskich ekonomistów mających ogromne doświadczenie z pracy w rządzie oraz Amerykanina, który dwa lata wcześniej otrzymał nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii. Żaden z nich cztery dni przed upadkiem Lehman Brothers nie spodziewał się światowego załamania gospodarczego. Owszem, nie wykluczali kłopotów, ale miały one być przejściowe - być czymś w rodzaju rzęsistego deszczu po kilku tygodniach suszy. To, że zamiast ulewy, nadciągnęło trwające kilka lat tornado, było dla wszystkich całkowitym zaskoczeniem.

Tylko proszę nie odbierać tego wywodu jako personalnego ataku na Belkę, Kołodkę i Phelpsa. Do 15 września oni mówili dokładnie to samo, co właściwie wszyscy ekonomiści, politycy i eksperci na całym świecie (jedyny znany wyjątek to Nouriel Roubini, który już w 2006 r. zapowiadał głośne pęknięcie bańki na rynku nieruchomości). Do chwili upadku Lehman Brothers, wszyscy zgodnie powtarzali za Faustem „trwaj chwilo, jesteś piękna” i żyli tak, jakby jutra nie było.

Ale jutro nadeszło. W USA bezrobocie w latach 2008-2010 niemal się podwoiło, urosło z 4,5 do 9,9 proc. W krajach strefy euro urosło z 7,4 proc. w 2008 r. do 12,1 proc. w 2014 r. To był efekt załamania gospodarki. Jeszcze w 2007 r. USA zanotowały 1,8 proc. PKB wzrostu, dwa lata później miały już 2,8 proc. PKB na minusie. Z kolei cała UE w 2007 r. rozwijała się średnio w tempie 3,1 proc. PKB, natomiast w 2009 r. zanotowała spadek PKB o 4,3 proc.

Te liczby robią wrażenie - ale one nie są w tym wszystkim najważniejsze. Jeśli bowiem uznać, że mieliśmy do czynienia z najpotężniejszym kryzysem od roku 1929, to i tak Zachód wyszedł z tego obronną ręką - w tym sensie, że jeśli „wielka depresja” była jednym z najważniejszych czynników wybuchu II wojny światowej, to teraz jesteśmy bardzo daleko od tak czarnego scenariusza. Można więc uznać, że akcja ratunkowa światowej gospodarki dała efekt. Kolejne programy obniżania stóp procentowych i luzowania ilościowego (czyli dodrukowywania pieniędzy) przyniosły rezultat - w tym sensie, że rozłożyły w czasie najbardziej dramatyczne skutki kryzysu i pozwoliły uniknąć najgorszego.

Ale nawet jeśli uznać, że elity zachodnie w miarę skutecznie walczyły z kryzysem, odpowiedzialności za to, że do niego dopuściły, ich nie zwalnia. „Fakt, że osoby, które odpowiadały za to, jak system działa, nie miały świadomości zagrożeń, ostatecznie niszczy przekonanie o ich kompetencjach, a nawet uczciwości” - napisał niedawno w „Financial Times” Martin Wolf, czołowy komentator ekonomiczny tego dziennika.

Tyle, że systemowej reakcji nie było. Te same osoby, które przed 15 września 2008 r. twierdziły, że niebo jest błękitne aż po horyzont, po 15 września zajmowały się ratowaniem sytuacji. Nie znaleziono nikogo winnego kryzysowi, poza kozłem ofiarnym w postaci Bernarda Madoffa (tylko proszę tych słów nie odbierać jako usprawiedliwianie go). Tylko w Islandii prokurator zaczął na poważnie prowadzić śledztwo mające wyjaśnić, jak to możliwe, że nagle wszystkie banki mają tylko złe kredyty. Zamiast tego słychać było chóralne „jesteśmy zbyt duzi, by upaść” od kolejnych koncernów, które oczekiwały, aż rządy ich państw rzucą im koło ratunkowe. Kapitał nagle zacząć mieć narodowość. Ale konsekwencji wcześniejszych zaniedbań nie było komu wyciągnąć.

Zaraźliwa skuteczność Putina

Drugi kryzys - szybko zamieciony pod dywan, ale okazał się mieć daleko idące konsekwencje. Wojna w Gruzji. Owszem, można przyjąć realistyczną interpretację, że Zachód - w chwili, gdy gospodarka waliła mu się na głowę - nie miał ani sił, ani środków do tego, by zająć się lokalnym konfliktem gdzieś na Zakaukaziu. Ale w tym marginalizowaniu tej wojny i jej konsekwencji przeoczono jedną kwestię: że Rosja bezprawnie zabrała Gruzji 20 proc. jej terytorium. I zamiast Moskwę za to w jakikolwiek sposób ukarać, w 2009 r. wyciągnięto do niej rękę - słynny „reset” administracji Baracka Obamy w relacjach z Putinem.
Przywódca Rosji dostrzegł słabość i poszedł dalej za ciosem. Ukraina w 2014 r. Bombardowania w Syrii i zbrojne wspieranie Ingerowanie w wybory prezydenckie w USA w 2016 r. - podobne zarzuty pojawiają się zresztą w innych państwach. Otrucie w Wielkiej Brytanii nowiczokiem dawnego rosyjskiego agenta, który współpracował z brytyjskimi służbami. To tylko najgłośniejsze przypadki metod Rosji, po które ona sięgała w ostatnich latach. Na to jeszcze nakłada się wywieranie silnej presji na kraje z jej regionu - tych sytuacji na Zachodzie nawet się nie zauważa.

Zachód zlekceważył sprawę w 2008 r. Później próbował reagować po oderwaniu od Ukrainy Krymu, ale gołym okiem widać, że specjalnego wrażenia na Putinie to nie zrobiło. On dalej robi swoje - i dalej dostaje różne nagrody, a to zgodę Niemiec na Nord Stream 2, a to igrzyska olimpijskie w 2014 r., a to Mundial cztery lata później. Co więc na Kremlu mogą sobie myśleć? Że wszystko idzie jak trzeba - róbmy więc swoje, bo krzywdy nikt nam nie zrobi tylko dlatego, że konsekwentnie realizujemy swoje założenia.

To nie jest hymn pochwalny pod adresem Putina - dla jego agresywnej polityki nie ma usprawiedliwienia, aż dziwne, że Rosjanie sami nie pytają swojego prezydenta, dlaczego tyle czasu i energii poświęca na politykę zagraniczną zamiast skupić się na podnoszeniu jakości życia w samej Rosji. Ale jednego Putin na pewno dowiódł: że państwo sprawnie zarządzane przez jednego człowieka potrafi być bardzo skuteczne - nawet wtedy, gdy posiada ograniczone możliwości. Państwa zachodnie, choć możliwości (liczone w euro i dolarach) posiadają większe, takiej skuteczności nie posiadają - vide kryzys finansowy.

Pewnym usprawiedliwieniem może być fiasko interwencji w Iraku. W 2003 r. George W. Bush też chciał dowieść skuteczności swojej administracji - i, zgodnie ze stworzoną przez siebie doktryną wojną prewencyjnej, zaatakował reżim Saddama Husajna. Tyle, że sytuacji w Iraku ustabilizować się nie udało, ta wojna zakończyła się dla USA kompromitacją. Cały Zachód zgodnie uznał, że cała wyprawa była o kilka mostów za daleko - i mit sprawnego państwa został pogrzebany. Uznano, że lepiej zostawić sprawy światowe niewidzialnej ręce rynku oraz skomplikowanemu, przez nikogo niezrozumiałemu systemowi wzajemnie się kontrolujących instytucji. Rządy były potrzebne tylko do sprawnego ratowania banków i korporacji, którymi w oczy zajrzało widmo bankructwa w 2008 r. Do niczego więcej.

W kierunku nowego porządku

Tyle, że widać, jak ten stan rzeczy przestał odpowiadać wyborcom. Kryzys dał im mocno popalić - nie tylko dlatego, że pensje przestały rosnąć, a widmo bezrobocia zaczęło znów być realne. Także dlatego, że w sumie nikt im nie udzielił jasnej odpowiedzi: jak do tego doszło, kto wygenerował błąd w systemie, który doprowadził do największego załamania od 1929 r.

Nie chodzi o to, jak zachodnie elity radziły sobie z kryzysem - ale że dały się mu całkiem zaskoczyć. Właśnie wtedy straciły autorytet

W ten sposób nagle zaczęły być modne takie hasła jak „Odzyskać kontrolę” (postulat zwolenników brexitu), „Uczynić Amerykę znów wielką” (hasło Trumpa), czy ocierające się o nacjonalizm wizje wielkich Węgier Viktora Orbána. Nawet we Francji pojawiła się potrzeba mocnego przywództwa - dlatego też o prezydenturę w tym kraju do końca walczyła zwolenniczka silnej Francji Marine Le Pen z charyzmatycznym Emmanuelem Macronem.

Żaden polityk do tego się wprost nie przyzna, ale skuteczność Putina musi im działać na wyobraźnię. Ale nie może być inaczej, skoro wszyscy widzą, że Rosja, kraj skorumpowany, zacofany, uzależniony od sprzedaży ropy i gazu, jest w stanie grać w wyższej lidze niż jego potencjał tylko dlatego, że jego prezydent zdołał skutecznie skupić w swoich rękach wszystkie nitki władzy. Że to on wyznacza kierunek, a nie jemu kierunek jest wyznaczany.

Nie ma wątpliwości, że wchodzimy w nową epokę polityczną - twierdzi tak nawet taki polityczny dinozaur jak Henry Kissinger. Gdyby dziś postawić diagnozę, co będzie jej cechą charakterystyczną, trzeba by napisać: potrzeba silniejszego, biorącego na siebie odpowiedzialność przywództwa. Oczywiście, to bardzo wstępna diagnoza - trzeba pamiętać o szybko zachodzącej zmianie technologicznej, rozwoju komputerów, internetu, sztucznej inteligencji. To na pewno odciśnie swoje piętno na polityce - tylko dziś jeszcze nie widać, jaki.

Status quo się nie utrzyma. Pytanie brzmi tylko: jak długo będzie trwał proces zmiany politycznych paradygmatów i jak będzie wyglądać nowa rzeczywistość dziś kształtowana przez postkryzysowy galimatias i kryzys przywództwa na Zachodzie. Ale już widać, że w przyszłości opisywanie nowej epoki będzie się zaczynać od zdarzeń roku 2008.

POLECAMY:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na i.pl Portal i.pl