Wszystkie odsłony „Polski Times”, czyli czego o nas nie wiecie

Dorota Kowalska
Dorota Kowalska
Trzynaście lat - sporo. Emocji, stresu, radości. „Polska Times” to nie tylko ciekawe teksty, ekscytujące relacje sportowe, wciągające wywiady. To przede wszystkim ludzie, którzy wierzyli, że robią po prostu fajną gazetę. Najlepiej jak potrafią: rzetelnie i obiektywnie

"Polska Times”: 1990 wydań, dziesiątki świetnych ludzi: dziennikarzy, redaktorów, fotoreporterów, szefów. Masa wspomnień: fajnych, radosnych i tych trudnych, ale o nich szybko się zapomina.

„Polska” ukazała się na rynku w październiku 2007 roku, ale praca nad nową gazetą zaczęła się dużo wcześniej, redaktorzy i dziennikarze pojawili się w nowym tytule, chociaż nikt go jeszcze wtedy nie znał, już na początku roku. Dla wielu z nas to było fascynujące doświadczenie, bo też mieliśmy świadomość, że tworzymy coś nowego, że być może będziemy mieć większy, niż zazwyczaj wpływ na to, co ludzie za kilka miesięcy kupią w kioskach.

Mira Suchodolska, dzisiaj w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, tak wspomina początki: - „Chcemy w „Polsce” mieć magazyn weekendowy. Złożyliśmy dwie propozycje: tobie i Ulce Imielińskiej. Postaraj się, może wygrasz ten przetarg” - Ewa Wilcz-Grzędzińska zadzwoniła do mnie i - jak zwykle - postawiła do pionu. „Ale”… „Ale to sama wiesz, górale” … - przerwała mi. Dodając, że mam małe szanse, bo Ulka jest lepsza niż ja, bardziej doświadczona, robiła już magazyn w „Super Expressie”, więc pewnie mi się nie uda, ale powinnam spróbować. Ewka była osobą, która bardzo wpłynęła na moje życie. Wypatrzyła mnie, dzieciaka, w oddziale „Super Expressu” w Katowicach i - totalnie terroryzując (bo się bałam) - ściągnęła do Warszawy, do tzw. centrali. Musiałam się nauczyć pisać - jak to w tabloidzie - dla ludzi, którzy skończyli zaledwie szkołę zawodową, ale trzeba im przekazać ważne treści prostym językiem. Nie było łatwo, bo każdy dzieciak po studiach, który wkuł trochę haseł ze słownika wyrazów obcych ma taką potrzebę, żeby ich używać (a nie trzeba). Potem zabrała mnie do „News-weeka”, gdzie ja, biedny głuptas, musiałam się nauczyć pisania dla ludzi, którzy studiują bądź skończyli studia. Szlag. To znów było całkiem inne pisanie. A potem był ten telefon - Magazyn, „Polska Times”, nie mam szans, ale mam spróbować. Dla Ewki bym zrobiła wszystko. Kochałam ją, a jednocześnie nienawidziłam. Są takie osoby, które zmieniają twoje życie. Nie chciałam jej zawieść, postanowiłam przynajmniej spróbować. Przysiadłam na dupie. A konkretnie w Bibliotece Narodowej, gdzie przeglądałam przez sześć tygodni różne magazyny z całego świata. Wow. Coś mi kliknęło w głowie, miałam koncepcję. W swoim domu na kuchennym stole kreśliłam makiety naszego Magazynu. Coś z „Timesa”, coś z „Gwardiana”, coś z francuskojęzycznych gazet. To był superowy Magazyn (wygrałam z Ulką, przepraszam, bardzo ją lubię), zaczęłam kompletować ekipę. Ludzi, których znałam, wiedziałam, że mogę na nich polegać, ale w grupie znaleźli się też tacy, którzy zapukali do drzwi. Tak mam - jak ktoś puka, to otwieram, a potem zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wychodziło super. A najlepsi byli właśnie ludzie.

Arlena Sokalska, dzisiaj wicenaczelna „Polski” przez wiele lat była związana z radiem. Na meczu charytatywnym TVN-u spotkała Pawła Siennickiego, był w grupie ludzi, którzy tworzyli „Polskę”, dziś jest jej redaktorem naczelnym. Znali się z radia, zagadał, czy nie chciałaby spróbować czegoś nowego. Chciała. To było dla niej nowe wyzwanie, przyszedł czas, żeby „nauczyć się gazety”.

Paweł Siennicki (najdłużej pełniący rolę redaktora naczelnego „Polski”, ponad dekadę) czy Wojciech Rogacin (były wicenaczelny, dziś szef AIP, tworzyli trzon pierwszej redakcji.

Anita Czupryn, dziennikarka, nie ukrywa, że propozycja z „Polski” nadeszła w najlepszym z możliwych momentów. Zamierzała właśnie zrezygnować z pracy w innym tytule, z którym związana była od lat.

W tamtym czasie między dziennikarzami i wydawcami biegał po redakcji zabawny blondyn, który cały czas się uśmiechał. Wyglądał na chłopca, nastolatka. - Matt Brown: mały, rozczochrany Brytol. Bardzo zdolny grafik. Wylądował na Domaniewskiej, gdzie mieściła się redakcja, żeby zrobić layout naszej gazety - trochę jak „Times”, ale żeby było bardziej po naszemu, po polsku. To było dla niego duże wyzwanie, był niespełna trzydziestolatkiem, a tutaj mu się pokazała taka szansa. Podszedł do tego megapoważnie, niemal nie wychodził z redakcji, ciągle tyrał. Kilka razy, przyjeżdżając o świcie (ja też byłam wkręcona w ten projekt) zastawałam go, jak śpi na podłodze, mając pod głową paczki papieru do ksero - wspomina Mira.

Nie tylko Matt sypiał w redakcji. W jednym z działów pracował Jacek, fajny, sympatyczny, tyle tylko że wiecznie zmęczony. Jacek mieszkał w Łodzi, codziennie dojeżdżał do pracy w stolicy. Tym słynnym pociągiem, do którego wsiadał także senator Krzysztof Kwiatkowski - wszyscy się w nim znali, mieli nawet swoje ulubione miejsca w przedziałach, wiadomo - rano Łódź jedzie pozarabiać do stolicy, wieczorem wraca spać do domu. Zdarzało się jednak, że około godz. 20.00 Jacek dochodził do wniosku, że tak naprawdę nie opłaca mu się biec na dworzec, a może nie miał już siły? Kładł się wtedy na podłodze pod biurkiem tak, że praktycznie nie było go widać. Przychodziłam wcześnie do redakcji, któregoś dnia zobaczyłam jego wystające spod biurka nogi. - Jacek? - chciałam się upewnić. Wychylił głowę, lekko rozespany. I opowiedział o swoim życiu w pociągach. Nie znałam jego historii. Potem, już zawsze rano szłam do jackowego biurka, zobaczyć, czy go pod nim nie ma.

Ale wracając jeszcze do początków „Polski” - gazeta się nie ukazywała, ale to nie znaczy, że wszyscy leżeli do góry brzuchami. Powstawały teksty, wydania, powstawał Magazyn. Mira wspomina swój zespół: Joannę Knap, Konrada Dulkowskiego, Laurę Swornik, Marka Adamskiego, swojego zastępcę w Magazynie. Mówi, że to najbardziej upierdliwy redaktor, jakiego poznała. Sprawdzał każdą informację. Ja, na początku też byłam w tej ekipie, świetnej trzeba przyznać.

- Z Kowalską znamy się od stu lat. Wysiadywaliśmy do późna w tym naszym Magazynie, poprawialiśmy teksty, celebrowaliśmy je. Pewnej nocy do redakcji przyszła pani sprzątająca, popatrzyła na Dorotę. Zafrasowała się. Kolejny raz widziała ją siedzącą w nocy przy komputerze. Pokiwała głową: „No tak, jak ktoś jest mało zdolny, to musi więcej pracować, po godzinach” - powiedziała, kręcąc ze współczuciem głową - wybucha śmiechem Mira.

„Polska” po raz pierwszy ukazała się tuż przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku, to był dla tytułu sprawdzian. I choć tak naprawdę każde wydanie jest dla gazety sprawdzianem, to po trzech latach przyszedł czas na poważny egzamin - pod Smoleńskiem rozbił się prezydencki tupolew. Zginęło 96 osób - 88 pasażerów i 8 członków załogi, wśród ofiar była para prezydencka, politycy, wojskowi, duchowni. To była sobota, 2010 rok. Szok i niedowierzanie. Mimo że w soboty większość redakcji nie pracuje, przynajmniej tych gazetowych, tego dnia wszyscy siedzieliśmy za biurkami.

Jeden z kolegów, był wydawcą, nazwiska pisać nie będę, przybiegł do pracy w pidżamie. - Nie miałeś czasu założyć spodni? - dopytywał któryś z dziennikarzy. Machnął tylko ręką. W piątek po pracy ów wydawca poszedł na imprezę, sobotę miał wolną, więc zabalował. Rano obudził go telefon od jednego z szefów. - Chyba wiesz, co się stało? - usłyszał w słuchawce. Mózg mu się zagotował. Nikogo na imprezie nie obraził, wrócił grzecznie taksówką do domu, noc przespał sam w swoim własnym łóżku. Więc co się niby stało? Kiedy usłyszał o katastrofie, wskoczył w buty, na pidżamę narzucił płaszcz i przybiegł do redakcji.

Jedna z koleżanek tej pamiętnej soboty miała rano wizytę u fryzjera. Za kilka dni wychodziła za mąż, fryzjerka zaproponowała, żeby zrobiły próbę jej ślubnej fryzury. Telefon od szefa dostała siedząc w fotelu w salonie, fryzura była prawie gotowa, nie było czasu myć włosów, na których połyskiwały tony lakieru. Przybiegła do redakcji w wielkim koku ozdobionym sztucznymi kwiatami.

Ten egzamin redakcja zdała na piątkę, w sobotę po południu ukazała się gazeta rozdawana przed Pałacem Prezydenckim, podobnie było w niedzielę, 11 kwietnia. Dziesiątki tekstów stworzonych naprędce, często ze łzami w oczach. Wielu z nas łapało się na tym, że chce wykręcić numer telefonu, który dobrze zna, bo przecież rozmawialiśmy z tymi ludźmi codziennie, niektórzy nawet wystukiwali z pamięci cyferki, by za chwilę uświadomić sobie, że nikt się po tej drugiej stronie nie odezwie.

Ale z pracą w weekendy są związane także śmieszne wspomnienia. W niedzielę generalnie pracuje się trudniej niż w tygodniu. Ludzie, nawet ci publiczni, przyzwyczajeni do odbierania telefonów od dziennikarzy, mają swoje prywatne życie: zasiadają do wspólnych rodzinnych obiadów, chodzą z dziećmi czy wnukami na spacery, wychodzą do kina czy galerii handlowych. W redakcji na przykład wiadomo było, do kogo nie warto dzwonić między godz. 12 a godz. 13, bo jest na mszy św. w kościele. Ale historia pewnego niedzielnego telefonu obrosła już legendą.

- No dobrze, opowiem - wzrusza ramionami Anita. - To była oczywiście niedziela, musiałam napisać jakiś tekst, do którego potrzebna mi była wypowiedź jednego z polityków. Dzwonię, dzwonię, oczywiście po drugiej stronie cisza. Nie będę ukrywać, że byłam wkurzona, bo czas gonił. Odkładając słuchawkę, rzuciłam dość głośno: „No i ch... nie odbiera”, w tej sekundzie wszyscy usłyszeliśmy po drugiej stronie: „Odbiera, odbiera” - opowiada. Na szczęście ów polityk okazał się człowiekiem z poczuciem humoru, nie obraził się, nawet śmiał się, odpowiadając na pytania Anity.

Z czasem uczyliśmy się siebie, poznawaliśmy szefów. Wiedzieliśmy, że niektórych trzeba brać sposobem. W redakcji bywa nerwowo, ważne są deadliny, liczy się czas, ale i jakość tego, co robimy. Praca często przeciąga się do późnych godzin wieczornych, żeby nie powiedzieć - nocnych.

- Paweł Fąfara, teraz jest w zarządzie Polskapress, ale ja go znam z jeszcze dawniejszych czasów, kiedy był zastępcą redaktora naczelnego, Tomasza Wróblewskiego, w „News-weeku”. Chyba nawet trochę się w nim kochałam, a zwłaszcza w jego wielkich, zielonych oczach. Jak w „Newsweeku” przychodził do mnie, do działu społeczeństwo, siadał na biurku, eksplodując energią, to miałam wrażenie, że mam do czynienia z kumplem z podwórka, który ma milion pomysłów naraz. W „Polsce” relacje się zmieniły. Paweł został naczelnym, ważnym gościem, od którego słowa zależało wszystko. Zanim jeszcze trafił do zarządu, uczestniczył w czynny sposób przy powstawaniu gazety, w tym Magazynu. To były traumatyczne chwile, bo „odbieranie” kolumn magazynowych odbywało się późnym wieczorem, kiedy Paweł był już totalnie zmęczony, sfrustrowany i generalnie zły. W związku z czym miał wszystko za złe, strasznie nas opieprzał, nic mu się nie podobało. Ale znaleźliśmy na niego sposób. Facet, pod koniec dnia, był nie tylko zmęczony, ale po prostu głodny. Dlatego rozkładaliśmy talerze z żarciem. Tu udko z rożna, tam ciut sałatki, dalej jakieś owocki. Przejeżdżał po tych łapówkach tak, jakby ich nie zauważał, zjadał wszystko, rozjaśniał się jakoś, dopiero wówczas dało się z nim rozmawiać - wspomina Mira.

Tak, nie tylko szefów trzeba było umieć podejść. Jeden z redaktorów, nazwiska wymieniać nie będę, miał świetne pomysły, bezsprzeczny talent i szeroką wiedzę, a przy tym, najdelikatniej mówiąc, nie lubił się przemęczać. Kiedy nikt, czy raczej nikt ważny, nie patrzył, kładł nogi na biurku i czytał gazety, albo przeglądał internet. Dziennikarzom, którzy prosili go o pomoc czy podpowiedź, zwykł odpowiadać: „Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem”. Z tym „zarobieniem” już na pierwszy rzut oka widać było, że to ściema, przyzwyczajenia owego redaktora nie były dla nikogo tajemnicą. Ale wystarczyło podejść i posłodzić: „Słuchaj, nie ma tu lepszego od ciebie, jak nie ty, to kto?”. Wówczas wspomniany redaktor powoli ściągał nogi z biurka, robił głęboki wdech, który był takim: „O Boże, czemu nie wszyscy są tacy genialni jak ja?”, po czym patrzył na delikwenta z lekkim zniecierpliwieniem i głosem znudzonego profesora pytał: „No to o co chodzi?”.

Kiedy w 2010 r. Paweł Siennicki został redaktorem naczelnym „Polski”, zespół dziennikarski był już ze sobą dobrze zgrany. Paweł zostawił dziennikarzom dużo swobody, czy to chodziło o zgłaszanie tematów, czy sposób ich realizacji i odpowiedzialność. Bardziej był naszym redakcyjnym kolegą; sam przecież też do dziś pisze, robi wywiady. Cechuje go zero apodyktyczności, za to ma mnóstwo empatii, ale przede wszystkim jest fachowcem. Zawsze wie, co w trawie piszczy. - Jego propozycje wywiadów, które czasem mi zlecał, okazywały się strzałem w dziesiątkę - cytowały je potem wszystkie media. To redaktor, który zawsze doskonale wie, co jest w gazecie najważniejsze - mówi Anita Czupryn. - Paweł Siennicki ma fajne powiedzonka, które sama wykorzystuję w życiu. Np.: „najważniejsze, żebyśmy się zawsze mogli odwrócić plecami do siebie” - czyli mieli do siebie wielkie zaufanie - mówi Arlena Sokalska. - I wzięłam sobie do serca jego maksymę, by nie denerwować się rzeczami, na które nie mam wpływu - dodaje.

Byli redaktorzy i szefowie, których nikt z nas nigdy nie zapomni. Z różnych powodów.

- Ewa Wilcz-Grzędzińska - najlepsza i najstraszniejsza szefowa, jaką miałam. Potrafiła wyzwolić z ludzi to, co najlepsze, porwać ich swoim entuzjazmem, ale także umiała nas zgasić. Nie lubiła ludzi nierozgarniętych. Miała gest, nie zapomnę zebrań, na które przynosiła słodycze. My, biedne głodomory, czekaliśmy na te kolegia, żeby się najeść. I to jeszcze takich rarytasów. Ewka miała gest. Ale była bezwzględna, jeśli chodzi o teksty. Żaden nie był dobry. Każdy należało poprawić. I jeszcze raz poprawić. I jeszcze. Spalała się w robocie. Potem zachorowała - rak piersi. Jestem do dziś wdzięczna pani prezes Polskapress, że w tym momencie zachowała się jak trzeba i zmieniła umowę Ewy z firma-firma na etat. To jej dało szansę, żeby umrzeć godnie. Bez lęku, że nie będzie miała jak zapłacić za prąd. Już była bardzo słaba, już nie bardzo ogarniała, ale wciąż pytała: A co w naszej gazecie? - opowiada Mira. - Był też Andrzej Godlewski, zwany „Budyniem”. Duży, ciepły blondyn, o niepokojąco błękitnych oczach. Cudny misiek, świetny człowiek. Intelektualista, badacz życia, surfer płynący po teoriach. Ale jeśli trzeba było wyznaczyć dyżury, szybko zadziałać, Andrzej odpadał. Uśmiechał się przepraszająco. Nie od tego był, choć życie zmusiło go do tego, żeby przeskakiwał siebie. „Andrzej, zrób grafik” - wkurzeni dziennikarze obskakiwali go, niczym głodne teriery. „Zaaaaraaaz” - uśmiechał się. I trudno było się na niego gniewać - wzrusza ramionami.

Oczywiście, także „Polska” boleśnie odczuła kryzys, który rozpoczął się w 2008 roku i powoli przetaczał się przez Europę. W gazecie było coraz mniej reklam, ludzie nie sięgali już tak chętnie po prasę. W siłę rosły media elektroniczne, pojawiły się całodobowe serwisy informacyjne - nikt nie musiał biec rano do kiosku, żeby wiedzieć, co dzieje się w kraju i na świecie. Te zmiany widać było także w naszej gazecie, wiele krzeseł w redakcji stało pustych. Pewnego dnia między biurkami pojawiła się wycieczka licealistów. Często przychodzili do nas młodzi ludzie popatrzeć, jak pracujemy.

- Nagle jeden z licealistów zapytał, dlaczego w redakcji jest tak dużo wolnych miejsc. Zapadła cisza i wtedy Irmina, koordynatorka do spraw wydawniczych, szybko odpowiedziała: „To normalne, dziennikarze zazwyczaj pracują w terenie”. Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami. Cóż, grunt to refleks - wspomina Arlena.

Z czasem skład redakcji się zmieniał, tak jak zmieniała się sytuacja na rynku prasy. Ale wszystkim wciąż zależało na tym, żeby tworzyć po prostu dobrą gazetę. „Róbmy swoje” - powtarzaliśmy sobie za Wojciechem Młynarskim. Wielu czytelników czekało na nasze teksty, relacje sportowe, wywiady. I na nasze okładki. O Tomaszu Bocheńskim, dyrektorze artystycznym Polska Press Grupy, niektórzy mówią: „kolekcjoner nagród”. Tylko w końcówce tego roku Tomek zdobył ich jedenaście w prestiżowym konkursie projektowania prasowego European Newspaper Award.

- Pamiętam, Tomek przygotowywał okładkę na święta wielkanocne, te w środku pandemii. Była szara, a na niej jedna kropla wody przypominająca łzę. Ciarki mnie przeszły po plecach, ta okładka była przerażająco smutna. Powiedziałam to Tomkowi, stwierdził tylko: „OK” - opowiada Arlena. - Myślałam, że to poprawienie potrwa kilka godzin, może dzień. Tomek po dziesięciu minutach przysłał nową wersję okładki, pod tą kropelką wody wyrastała roślina: taki symbol życia, nadziei. Tomek to geniusz - dodaje.

Miejsce na naszych łamach znajdowali wszyscy przedstawiciele sceny politycznej, rozmawialiśmy z Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim, z Krzysztofem Bosakiem i Barbarą Nowacką. W 2018 roku autorzy raportu Instytutu Staszica o obiektywizmie w polskich mediach stwierdzili, że „Polska”, „Rzeczpospolita” oraz „Dziennik Gazeta Prawna” starają się o jego zachowanie poprzez oddawanie głosu ekspertom. Nie mieliśmy wątpliwości, że tak wygląda uczciwe, rzetelne dziennikarstwo.

Zespół wykruszał się nie tylko z powodu zmian na rynku wydawniczym. Paweł Zarzeczny, dziennikarz sportowy, a właściwie osobowość medialna, zmarł nagle, 25 marca 2017. Pisał w „Polsce” świetne teksty i niezapomniane felietony.

Nie ma już Andrzeja, umarł, na raka. Nie ma już Ewy Wilcz--Grzędzińskiej - także ją pożarł nowotwór. Nie ma już wielu naszych kolegów i koleżanek. Jest takie powiedzenie w świecie dziennikarskim, kiedy ktoś odchodzi do innej redakcji, że spotkamy się na szlaku. Coś się kończy, a jednocześnie coś się zaczyna. My, dziennikarze, jesteśmy po to, żeby Wam, na si Czytelnicy, przynosić informacje. Staramy się je jak najlepiej przerobić, przeanalizować, przetworzyć, żebyście czytali teksty z przyjemnością. Zjadamy na tym nasze zęby, oddajemy Wam nasze życie. Po to jesteśmy. I będziemy się dalej starać. Jak nie tu, to gdzie indziej. Ale pamiętajcie o nas. O Ewie. O Andrzeju. O Pawle. O tych wszystkich ludziach, którzy wierzą, że warto. Że jak ktoś jest mało zdolny, to musi siedzieć po nocach, żeby dla Was przygotować artykuł, który będzie miał w sobie nie tezę, a wszystkie niezbędne informacje.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl