Wybory samorządowe 2024. Dr Biskup: Frekwencja mogła być lepsza

Joanna Grabarczyk
Joanna Grabarczyk
Tak przebiegało głosowanie w II turze wyborów we Włocławku, 21 kwietnia 2024 roku
Tak przebiegało głosowanie w II turze wyborów we Włocławku, 21 kwietnia 2024 roku Wojciech Alabrudziński

Dlaczego wybory samorządowe notują zazwyczaj niższą frekwencję niż parlamentarne, skoro kadencja samorządów trwa pięć lat, a nie - jak w przypadku parlamentu cztery - i na dodatek wybory te meblują nam najbliższe otoczenie czy środowisko, w którym żyjemy?

Fakt, że kadencja samorządowa trwa pięć lat, nie ma większego związku z frekwencją podczas wyborów samorządowych. Trzeba też zauważyć, że pięcioletnia kadencja samorządów miała miejsce dopiero pierwszy raz w historii. Nadto pragnę zauważyć, że w 2018 roku frekwencja w wyborach samorządowych była najwyższa w historii. Dopiero w tym roku jest niższa. Biorąc to pod uwagę, trudno oczekiwać, że wyborców do udziału w wyborach samorządowych przyzwyczai samo przedłużenie kadencji samorządów, prawda? Minęło o wiele za mało czasu, by czynnik ten liczył się tak, ażeby brać go pod uwagę przy rozważaniach dotyczących frekwencji.

Chociaż zjawisko to będziemy dopiero badać i analizować, to pierwsze hipotezy są takie, iż zadziałało zmęczenie trwającym w Polsce maratonem wyborczym. Elektoraty udało się zmobilizować przed wyborami parlamentarnymi, ale ile może trwać taka mobilizacja?

Nadto wybory parlamentarne zawsze cieszą się większym powodzeniem choćby dlatego, że ludzie odczuwają je jako zdarzenie, w którym wzięcie udziału ma bezpośredni wpływ na losy kraju. Mają poczucie, że one realnie oddziałują na życie polityczno-ekonomiczne: wysokość podatków czy dodatkowe wsparcie obiecywane przez polityków. To jest dla ludzi wręcz nieco ważniejsze niż dziura w moście we własnej miejscowości czy komunikacja miejska. One owszem są bliżej i są bardzo ważne, jednak po frekwencji wyborczej w wyborach samorządowych widać, że nie są aż tak istotne jak „duża polityka” i wybory parlamentarne.

Czyli Polaków nie obchodzi sytuacja w ich bezpośrednim otoczeniu?

Powiedziałbym, że patrząc po frekwencji, mniej więcej połowa Polaków pewnie tak uważa, czy też nie jest aż tak zainteresowana samorządem, jak mogłaby być. W ogóle my w Polsce dopiero pracujemy nad tym, żeby frekwencja wyborcza w jakichkolwiek wyborach była wyższa, bo jak na razie udział elektoratu we wszystkich wyborach jest raczej mały. Wynika to przede wszystkim z historii i z edukacji.

Po pierwsze - w Polsce przez wiele lat nie było zwyczajnie tradycji głosowania. Po drugie - uczymy się tego, zarówno starsze, jak i młodsze pokolenia. Kiedy zresztą porównamy frekwencje wyborcze w wyborach parlamentarnych, to z każdymi kolejnymi wyborami są one coraz wyższe.

Fakt, w ostatnich wyborach samorządowych wyborcy nie dopisali tak, jak można było oczekiwać, jednak moim zdaniem stało się tak, gdyż mamy do czynienia z rodzajem wyborczego maratonu. Gdyby nie mobilizacja przed wyborami parlamentarnymi, myślę, że frekwencja byłaby taka jak w wyborach samorządowych w 2018 roku lub nawet wyższa, skoro przy wyborach parlamentarnych obserwujemy trend, że coraz więcej osób bierze w nich udział.

O czym świadczyć może korelacja wykazująca, że Polska Wschodnia, zarówno w wyborach samorządowych, jak i parlamentarnych, chętniej popiera PiS czy Konfederację, natomiast Polska Zachodnia popiera KO i Lewicę?

To jest zjawisko historyczno-społeczne. Mieszkańcy tzw. Ziem Odzyskanych popierają ugrupowania lewicowe lub liberalne, ponieważ substancja społeczna nie jest tam aż tak zakorzeniona. Mam na myśli to, że ludzie, którzy zasiedlili te ziemie, przez zmianę otoczenia nie mają w nowym miejscu zamieszkania wielopokoleniowych korzeni. Stąd mniejsze są wśród nich pokłady konserwatyzmu rozumianego pozytywnie, czyli manifestującego się w przywiązaniu do swojej ziemi i do swojego miejsca.

Podobnie jest w ogóle z dużymi miastami - wiadomo, że będą one bardziej liberalno-lewicowe niż mniejsze miejscowości. Niektórzy mówią, że mapki wyborcze ilustrujące preferencje polityczne Polaków oddają rzekomo to, iż Wschód jest bardziej zacofany. Nic bardziej mylnego. Wschód po prostu jest inny, bardziej prawicowy i konserwatywny.

A na ile uprawniona jest według pana teza, że mapki preferencji wyborczych odzwierciedlają te wartości czy standardy, które są pozostałością po zaborach na tych terenach - pruskim i rosyjskim?

Gdybyśmy wzięli pod uwagę granice zaborów i przełożyli je na mapę dzisiejszej Polski, widać tam istotne różnice w głosowaniu, ponieważ rzeczywiście mentalność ludzi mieszkających na Wschodzie i na Zachodzie Polski różni się. Mentalność porozbiorowa ma jeszcze jakieś znaczenie, lecz z biegiem lat jest ono coraz mniejsze. Granice poparcia poszczególnych partii przesuwają się i coraz częściej nie znajdują odzwierciedlenia w granicach zaborów. Np. PiS w 2019 roku ponownie przesunął się na zachód i tam zdobywa większość, nawet w województwach tradycyjnie niepopierających PiS-u jak Dolny Śląsk czy Opolszczyzna.

Zjawisko to w głównej mierze zależy od tego, jaką pozycję na scenie politycznej ma partia, jednak rzeczywiście istnieje pewna korelacja związana z granicami zaborów, która związana jest z mentalnością. Galicja czy w ogóle tereny zaboru austriackiego były tradycyjnie konserwatywne i wolnościowe, więc PiS oraz Konfederacja nawet w większych miastach mają tam duże poparcie - w przypadku Konfederacji może nie tyle duże, co większe niż gdzie indziej. Z drugiej strony, idąc tym tokiem rozumowania, w województwie łódzkim, czyli tam, gdzie kończył się zabór rosyjski, to poparcie też powinno być dla prawicy wysokie. I rzeczywiście prawica faktycznie ma tam coś do powiedzenia, ale lewica również jest tam silna.

Czy wybory samorządowe są upartyjnione?

Powiem tak: im mniejsza gmina, tym wybory samorządowe są mniej upartyjnione. W mniejszych gminach kandydaci celowo nie używają szyldów partyjnych i gdzie tylko mogą tworzą komitety lokalne - nawet jeśli powszechnie wiadomo, że ci kandydaci są związani czy popierani przez jedną bądź drugą partię polityczną. Po prostu ludzie generalnie nie lubią polityków, polityki oraz partii, więc taka jawna przynależność na poziomie lokalnym zwyczajnie szkodzi. Inaczej jest jednak w miastach, szczególnie w dużych ośrodkach.

Tam szyldy partyjne zdecydowanie pomagają w rozeznaniu, ponieważ kandydaci do sejmików czy na radnych są mniej znani mieszkańcom poprzez kontakt osobisty. O wyborach samorządowych w dużych miastach można zdecydowanie mówić, że są bardziej upartyjnione.

Jednak większość Polski to małe gminy, gdzie ludzie się znają i widują na co dzień albo chociaż się rozpoznają z widzenia. Tam raczej znane są też prywatne poglądy kandydatów, zatem szyldy partyjne liczą się mniej. Statystycznie również większość komitetów startujących w wyborach samorządowych to komitety niepartyjne. Taka sytuacja utrzymuje się od lat.

O czym może świadczyć aż tyle komitetów i kandydatów bezpartyjnych i niepartyjnych?

W wyborach samorządowych świadczy to po prostu o tym, że ludzie w wyborach lokalnych głosują na nazwiska. Oddają głos na tych, których mniej lub bardziej znają i z kim się komunikują. Nie trzeba im żadnej pieczątki czy szyldu dużej partii politycznej, żeby znajomi wybrali ich do rady czy na stanowisko wójta lub burmistrza.

Większość analiz, które słyszałam, formułowanych jest jednak od strony partyjnej: „Wygrało KO, ale i PiS odniosło sukces”. Z czego to się bierze?

Takie kryteria narzucają nam media głównego nurtu, ale i sami politycy należący do dużych partii. To wśród nich często słychać, że partia wygrała, bo ze swojego ramienia ma tylu a tylu radnych, burmistrzów czy wójtów. Z kolei dla mediów narracja ta jest wygodna, gdyż większość mediów ogólnopolskich zajmuje się polityką ogólnopolską.

Taki przekaz jest również czytelniejszy dla odbiorcy, któremu można zakomunikować, że wygrało Prawo i Sprawiedliwość czy Platforma Obywatelska. Swoją drogą partie polityczne też tylko na to czekają, bo taki przekaz sprawia wrażenie, że cieszą się one szerokim poparciem - mniejsza o to, co dzieje się rzeczywiście i jakie faktycznie komitety czy kandydaci brali udział w wyborach samorządowych.

Faktyczna analiza byłaby trudna i skomplikowana, gdyż w grę wchodzi dużo zmiennych, tymczasem zarówno w interesie polityków, jak i mediów jest prosty przekaz. Media nie informują nas dzisiaj o tym, że większość kandydatów w wyborach samorządowych to osoby spoza największych partii politycznych. Jeśli już, mówią wprost: „kandydat spoza..., ale powiązany”.

Ostatecznie kto na tym upartyjnianiu wyborów samorządowych bardziej korzysta: lokalni mieszkańcy i zwycięzcy czy też stricte partie?

Na upolitycznianiu wyborów samorządowych zdecydowanie korzystają partie oraz ci, którzy z tymi dużymi partiami współpracują. Mieszkańców z kolei upartyjnienie na szczeblu lokalnym niewiele interesuje. Niewiele też oni na nim korzystają. Znam wiele przykładów, gdzie upartyjnienie wręcz mieszkańcom bardziej przeszkadzało niż pomagało: chociaż samorządowcy w gminie znają się długo i chętnie ze sobą współpracują, od lat nie mogą zawiązać koalicji, bo centrala partii im nie pozwala.

Chodzi o sytuację, kiedy samorządowcy z formacji zwalczających się „w dużej polityce” są w stanie dogadać się, że np. jeden dostanie prezydenturę w miasteczku, drugi będzie jego zastępcą, i tak sobie będą wspólnie działać dla dobra mieszkańców. Dla partii matek jest to nie do przełknięcia. A na braku lokalnej koalicji cierpią mieszkańcy. Sytuacja wygląda inaczej na poziomie sejmików. Tam szyldy polityczne przydają się (oczywiście partiom politycznym), gdyż ordynacja wyborcza jest tak skonstruowana, że tu ci najwięksi gracze mają dużo do powiedzenia. Zarówno jeśli chodzi o finanse, jak i o robienie kampanii. Wyborcom również łatwiej rozeznać się w kandydaturach dzięki afiliacjom partyjnym.

Podsumowując, w tym jednym przypadku można mówić o pewnych drobnych korzyściach, wynikających z upartyjniania wyborów samorządowych, jednak na poziomie większości samorządów lokalnych upartyjnienie służy wyłącznie partiom politycznym.

Dosyć często zdarza się sytuacja, gdy na przykład sejmik opanowany jest przez PiS, a prezydent miasta wojewódzkiego jest z Koalicji Obywatelskiej. Czy przy tego rodzaju „przeciwstawnych biegunach” we władzach na poziomie samorządowym może dochodzić do swoistego klinczu z powodu różnicy zdań odnośnie działań, które powinny być podejmowane na rzecz lokalnej społeczności?

To może się zdarzyć, jednak dzieje się rzadko - tak przynajmniej wynika z moich obserwacji. Przykład takiej sytuacji: rząd nie chce przekazać samorządowi jakichś środków, gdyż na miejscu ma nieprzyjaznego prezydenta. Podkreślam jednak, że to rzadkość, a politycy na poziomie lokalnym raczej współpracują ze sobą i chcą współpracować.

To każe zadać sobie pytanie, czy zwycięstwo KO w regionach może zatem oznaczać lepszą współpracę z rządem i np. przychylniejsze rozpatrywanie wniosków o dofinansowania czy w ogóle o środki ze źródeł publicznych?

Nie do końca. Oczywiście, że koalicja rządząca będzie chciała dofinansować miejsca, w których wygrała. To na pewno. Jednak to nie działa tak prosto. Nawet jeśli w jakimś województwie wygrywa PiS czy PO, to w poszczególnych miastach w tym województwie gospodarzami mogą być wybrane osoby kompletnie nie po myśli rządzących państwem. A to też nie jest w interesie centralnych partii politycznych, żeby kogokolwiek w samorządach sekować czy pozbawiać funduszy, bo to oznacza de facto dokuczenie swoim obecnym lub przyszłym wyborcom.

Rozumiem, że niektórzy politycy rzeczywiście mogą mieć takie zakusy, ale to jest przeciwskuteczne działanie, które może trafić rykoszetem w ich interesy polityczne przy kolejnych wyborach. Co innego jednak na poziomie deklaratywnym, bo politycy lubią straszyć: „Nooo, teraz jak rządzi tu PiS, to PO wam nic nie da”. Na poziomie operacyjnym to są jednak rzadkie zjawiska.

Kiedy rozmawialiśmy po pierwszej turze, zauważył pan, że „cała ta kampania, powiedzmy sobie szczerze, była taka dosyć niemrawa w ujęciu ogólnopolskim”, natomiast sporo działo się w regionach. Co wg pana leży u podstaw „niemrawości” takiej kampanii?

Przede wszystkim wynika to z tego, że w Polsce miała miejsce duża kampania parlamentarna. Politycy liczyli trochę na to, że na jednym biegu uda im się pociągnąć tamte emocje i utrzymać mobilizację również przy wyborach samorządowych, a może nawet i europarlamentarnych. Dlatego nie włożyli oni dużo energii w kampanię do samorządu - spożytkowali ją wcześniej na kampanię parlamentarną.

Zaznaczę jednak, że na poziomie lokalnym samorządowa była niezwykle dynamiczna. Sporo podróżuję po Polsce i widziałem, ile było materiałów wyborczych, jak wyglądała kampania negatywna…

Przed nami wybory do europarlamentu. Nawiązując do frekwencji z wyborów samorządowych - skoro nie interesuje nas najbliższe podwórko, a bardziej pociąga nas polityka ogólnopolska, to czego należy spodziewać się po wyborach do Brukseli?

Frekwencja w wyborach samorządowych jest wg mnie prognostykiem tego, że udział wyborców w wyborach do europarlamentu będzie taki, jaki zwykle jest w wyborach do tej instytucji, czyli po prostu będzie niski. Jeżeli przyjmiemy, że niska frekwencja w wyborach samorządowych była wynikiem zmęczenia maratonem wyborczym, to to zmęczenie będzie kontynuowane.

Niektórzy uważają, że Polacy jednak tłumnie ruszą do urn, bo wybory odbędą się pod hasłami dotyczącymi bezpieczeństwa, Zielonego Ładu czy paktu migracyjnego. I chociaż widzę, że politycy dalej chcą wzbudzać emocje oraz mówią o tych zagadnieniach, to nadal jestem zdania, że to nie są tematy, które są w stanie wyborców zmobilizować. Dlatego spodziewam się zdecydowanie niskiej frekwencji w tych wyborach - jak zwykle.

Dlaczego Polaków tak mało interesuje, kto ich reprezentuje w UE, której jesteśmy członkiem i która coraz silniej oddziałuje na polską politykę?

Niska frekwencja w eurowyborach to wynik tego, że ludzie nie wiedzą tak naprawdę, czym zajmuje się europarlament. W powszechnym odczuciu jest on tak daleko od nas, że jego wpływ i działania w ogóle nie przekładają się na nasze życie codzienne. W przeciwieństwie do europosła poseł na Sejm jest w stanie wpłynąć na życie Polaka, bo głosuje w sprawie podatków czy emerytury, coś tam może uchwalić czy dać.

A europoseł? Pobiera wielką kasę, robi jeszcze „przewały” na kilometrówkach i właściwie to nie wiadomo, czym się zajmuje. Jeśli ma jakiś wpływ na swoich wyborców, to ludzie go po prostu nie dostrzegają. Stąd zwyczajowo niska frekwencja w tych wyborach europarlamentarnych. Po prostu dla Polaków to są najmniej ważne wybory - nieważne, że politycy w mediach podbijają emocje i głoszą, że to ważne wybory i ważne decyzje.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl