100 dni Mateusza Morawieckiego w roli premiera upłynęło pod znakiem gaszenia pożarów. Czy szef rządu zdoła złapać oddech od kryzysów?

Agaton Koziński
Bartek Syta/polskapress
Ekipa rządząca zaplątała się w serię kryzysów i póki co nie widać, aby miała pomysł na ich przełamanie. Czy Mateusz Morawiecki zdoła odwrócić ten trend? Nadziei upatruje w polityce zagranicznej. Pierwszy krok - wizyta Angeli Merkel w Warszawie.

W najbliższą środę 21 marca minie dokładnie sto dni, od kiedy Mateusz Morawiecki został premierem Polski. Zwykle ten okres to najłatwiejsze chwile w kierowaniu rządem - w tym sensie, że otoczenie jest dla niego najbardziej miłe i wyrozumiałe, nigdy później nie okazuje się być tak tolerancyjne i ugodowe jak na początku. Nie tym razem. Na palcach jednej ręki można policzyć premierów, którzy gorzej weszli w premierowanie.

Oczywiście, niedoścignioną mistrzynią pod tym względem pozostaje Ewa Kopacz, która już przy prezentacji swojego gabinetu niemal każdym gestem pokazywała, że nie nadaje się do pełnienia tej funkcji - i przez kolejne miesiące nie zdołała złego wrażenia odbudować. Na pewno to nie jest przypadek Morawieckiego, one są w żaden sposób nieporównywalne.

Dziś obóz władzy zachowuje się jak grupa rekonstruująca sceny z id marcowych. Dla każdego liczy się realizacja własnych celów

Pierwsze sto dni obecnego premiera zapamiętamy z innego powodu - z powodu liczby pożarów, które musiał on w jednym momencie gasić. Jego sytuację najlepiej oddaje jedno z praw Murphy’ego: „Jeśli coś może pójść źle, to pójdzie”. Premier, który stanął na czele rządu głównie po to, by rozwiązać gorący problem z uruchomieniem wobec Polski procedury artykułu 7, musiał zmierzyć się jednocześnie z wielopiętrowym kryzysem wokół nowelizacji ustawy o IPN, zamieszaniem wokół premii, które przyznała swoim ministrom (i sobie samej) Beata Szydło i płatności kartami kredytowymi w MON, pożarami w spółkach skarbu państwa, napięciami w wymiarze sprawiedliwości, czy emocjami wywołanymi przez pierwszą niedzielę wolną od handlu.

Trudno za to wszystko winić Morawieckiego, gdyż na większość tych zdarzeń miał niewielki wpływ. Faktem jest, że odkąd został premierem, ciągle płynie pod wiatr - ale ten wiatr wieje mu w żagle w dużej części bez jego udziału. A przy okazji narodził mu się inny problem. Właśnie minął najlepszy moment jego urzędowania w kancelarii premiera.

Praktyka uczy, że od tego momentu coraz więcej czasu będzie musiał poświęcać na „bieżączkę”, coraz trudniej będzie mu zająć się działania strategicznymi, długofalowymi. Pierwsze sto dni to zwykle czas na takie działania. Morawiecki tego czasu nie miał, zajmował się gaszeniem pożarów. Uda mu się go znaleźć w przyszłości? Będzie musiał, jeśli chce zostać zapamiętany jako ktoś więcej niż tylko premier techniczny, którego rolą było jedynie doprowadzenie rządu do najbliższych wyborów.

Kryzys trzeciego roku

O ile Mateusz Morawiecki jest premierem nowym, to jego rząd w dużej mierze nie - aż 17 członków Rady Ministrów zasiada w niej od chwili objęcia przez PiS władzy w listopadzie 2015 r. Na pewno premier pracuje z osobami doświadczonymi, które przeszły przez niejedno polityczne tąpnięcie. Ale co innego politycy, co innego cały rząd. Faktem jest, że w Polsce trzeci rok urzędowania (plus-minus sześć miesięcy) oznacza kryzys ekipy rządzącej. Wystarczy prześledzić poprzednie lata, by się o tym przekonać.

Pierwszy rząd PO-PSL ukonstytuował się w 2007 r. - w 2010 r. miała miejsce katastrofa smoleńska. Drugi rząd Donalda Tuska został powołany w roku 2011 - a w roku 2014 najpierw miała miejsce „afera taśmowa”, a później szefem rządu została Ewa Kopacz. Wcześniejsze lata. PiS razem z Samoobroną LPR rządził zbyt krótko, by zmierzyć się z kryzysem trzeciego roku. Ale ich poprzednicy z SLD? Objęli władzę w 2001 r. - a w 2003 r. wybuchła „afera Rywina”, która zmusiła premiera Leszka Millera do ustąpienia ze stanowiska rok później. Z kolei rząd Jerzego Buzka, który utworzyły w 1997 r. AWS i Unia Wolności bez większych turbulencji przetrwał do roku 2000, kiedy z koalicji wystąpiła partia Leszka Balcerowicza.

Sytuację Mateusza Morawieckiego najlepiej opisuje jedno z praw Murphy’ego: jeśli coś może pójść źle, to pójdzie

W przypadku AWS i SLD kryzys trzeciego roku okazał się być politycznie śmiertelny - pierwsze ugrupowanie całkowicie się rozsypało, Sojusz wpadł wtedy w gigantyczny kryzys, którego przełamać do tej pory nie zdołał. Inaczej w przypadku Platformy. Donald Tusk pod względem zarządzania kryzysem świetnie opanował sytuację tuż po katastrofie smoleńskiej, to zdarzenie wręcz go wzmocniło politycznie, zamiast osłabić - czego symbolem było efektowne zwycięstwo Bronisława Komorowskiego w przyspieszonych wyborach prezydenckich w 2010 r. Inaczej było w kolejnej kadencji. Platforma po ciosie, jakim była „afera taśmowa”, nie zdołała się pozbierać, nowa premier nie zdoła zatrzymać dryfu. W konsekwencji PO wyraźnie przegrała wybory 2015 r., a dziś w sondażach notuje jeszcze gorsze rezultaty niż te, które uzyskała w czasie wyborów.

Czy PO pójdzie drogą SLD? Jej nadzieją pewnie jest kryzys trzeciego roku, w który właśnie wpadł PiS. Platforma zdołała zachować status największej partii opozycyjnej - a wiadomo, że takie ugrupowanie otrzyma naturalną premię od wyborców, gdy ci przestaną ufać ekipie rządzącej. Nic dziwnego, że Platforma atakuje w ostatnich dniach PiS wyjątkowo zażarcie. Rozkręcona w mediach społecznościowych akcja z hasztagiem #OddajcieKasę przeniosła się na ulicę. PO sfinansowała wynajęcie ogromnych billboardów, które ciągnięte przez samochody jeździły po Warszawie z wizerunkami ministrów Zjednoczonej Prawicy i z dopisaną (ogromną czcionką) sumą premii, jaką każdy z nich otrzymał w 2017 r.

O tym, jak mocne jest to uderzenie, najlepiej pokazuję reakcje polityków obozu władzy. Morawiecki bardzo szybko oznajmił, że swoją premię przekazał na cele charytatywne. Później pojawił się komunikat, że karty kredytowe w resortach zostaną radykalnie ograniczone, a premie dla ministrów i ich zastępców skasowane. Gdy jeszcze później okazało się, że premie dla nich (za styczeń) jednak trafiły na ich konta, to zaraz po kolei kolejni ministrowie głośno deklarowali, że to przez pomyłkę i że pieniądze zwracają. Na pewno te premie stały się najgorętszym politycznym kartoflem w 2018 r.

Rozciągnięte pole walki

Wiadomo, że wysokość premii - bez względu na to jak bulwersująca - nie przesądzi o wyniku wyborów. Tak samo jak informacja, że Małgorzata Sadurska, która trafiła do PZU prosto z kancelarii prezydenta, zarabia teraz miesięcznie ok. 65 tys. zł. To Polaków na pewno irytuje, ale też pamiętają, że to smutna polityczna rzeczywistość w kraju. PiS obiecywał, że będzie pod tym względem lepszy od poprzedników - nie jest, ale też nie jest gorszy. Skandal z premiami czy transferami z polityki bezpośrednio do spółek skarbu państwa trendów politycznych więc nie odmieni.

Ale zmienić je może kumulacja zdarzeń - a PiS zdaje się w tę pułapkę wpadać. Ekipa rządząca, zamiast porządkować rozgrzebane sprawy, jeszcze otwiera kolejne fronty. Świetnie to widać na przykładzie nowelizacji ustawy o IPN. W zamyśle odpalenie tej (leżącej w sejmowej zamrażarce) noweli miało po prostu pozwolić zmienić temat debaty medialnej, gdzie cały czas na pierwszym planie znajdowała się sprawa neonazistów w Polsce. Ale powiedzieć, że ekipa rządząca trafiła z deszczu pod rynnę, to nic nie powiedzieć. Sprawa neonazistów była przyjemnym, chłodzącym zefirkiem w porównaniu z ogólnoświatowym tornado, w którego epicentrum znalazła się Polska wyniku tej nowelizacji.

Na pewno pojedyncza wpadka nie zachwieje notowaniami ekipy rządzącej, ale kumulacja zdarzeń już tak. PiS do tego dopuścił

I co PiS musi niepokoić szczególnie, to fakt, że końca tego tornada ciągle nie widać. Za każdym razem gdy wydaje się, że oni przycichło, nagle się odzywa z jeszcze większą energią niż wcześniej. W tym sensie trafniejsze wydaje się porównanie do bajkowego smoka, któremu po ścięciu głowy odrastają - w najmniej spodziewanym momencie - trzy nowe. Dokładnie to samo jest z konfliktem wokół tej noweli. Dziś wydaje się, że on przycichł. Ale jednocześnie nikt odpowiedzialnie nie powie, że to koniec - bo kolejne uderzenia mogą nadejść w każdej chwili.

Gdzie w tym wszystkim jest premier?

Impas, w jakim znalazł się PiS, pokazał jedną cechę obozu rządzącego: absolutnym priorytetem jest ochrona lidera, Jarosława Kaczyńskiego. Wcześniej gdy pojawiały się sytuacje kryzysowe, to on zwykle rozładowywał sytuację, czy to wywiadami, czy decyzjami (to on nakazał ustąpić, gdy na ulicę wyszedł „czarny marsz”, on fotografował się z atlasem kotów, gdy w Sejmie głosowano kluczowe ustawy sejmowe). Teraz, odkąd trwa napięcie wokół nowelizacji ustawy o IPN, jest jakby nieobecny. Z jednej strony pojawiają się doniesienia o tym, że urzęduje na Nowogrodzkiej, że przygotowuje strategię na wybory samorządowe. Z drugiej nie wiadomo dokładnie, jaką rolę odegrał przy noweli ustawy o IPN, jaką strategię działania w tej sprawie przyjmuje. Z wnętrza obozu władzy dochodzą głosy, że to on wpadł na pomysł, żeby tę nowelę uruchomić w Sejmie - ale też nie ma tych głosów potwierdzeń, więc pewności nie ma. Tak samo jak nie wiadomo, co sądzi o premiach dla rządu - w tej sytuacji nie pojawił się nawet rytualny w podobnych sytuacjach przeciek, że „prezes jest wściekły”.

W takiej sytuacji na pierwszym planie znalazł się Mateusz Morawiecki. Właśnie dlatego swoje pierwsze sto dni musiał poświęcić przede wszystkim na gaszenie pożarów. Kosztowało go to sporo kapitału politycznego, pewnie także nerwów. Co zyskał? Na pewno doświadczenie, że premier - nawet jak jest przekonany o swojej racji - pewnych rzeczy publicznie mówić nie powinien. Nawet jego bezpośrednim otoczeniu słychać głosy, że występując w Monachium powiedział o słowo za dużo. Pomogło mu to na pewno uwiarygodnić się w oczach twardego prawicowego elektoratu, ale przy okazji zachwiało opinią o nim o wyborców bardziej umiarkowanych - a przecież w chwili, gdy Morawiecki zostawał premierem, wydawało się, że jego głównym zadaniem będzie przeciągnięcie na stronę PiS wyborców centrum.

To nie jedyna sytuacja, przez którą Mateusz Morawiecki znalazł się w defensywie. Ten tydzień przyniósł dwa zdarzenia, które skomplikowały mu życie. Pierwszym był artykuł w „Newsweeku”, opisujący stan finansów premiera. Tygodnik odkrył, że część dorobku życiowego posiada jego żona, z którą Morawiecki ma rozdzielność majątkową - i z tego powodu nie wpisał części majątku (m.in. domu w Warszawie, nieruchomości we Wrocławiu) do oświadczenia majątkowego.

Oczywiście, żadnego przestępstwa w tym nie ma. Rozdzielność majątkowa jest często praktykowana przez polityków, wyszło to na jaw m.in. w przypadku Ryszarda Petru, gdy sprawą publiczną stał się jego rozwód. W przypadku Morawieckiego bardziej zaskakiwał fakt, że człowiek - o którym wiadomo było od chwili jego pojawienia się w polityce, że jest bogaty - próbuje sztucznie pomniejszych swój stan posiadania.

Z jakiego powodu? - Morawiecki posiada rozdzielność majątkową z żoną od 2012 r. Wtedy część majątku przepisał na nią, później zresztą te zapisy się zmieniały, w miarę jak dzieci dorastały - tłumaczy bliski współpracownik premiera. - Podobny zabieg stosuje wiele osób na kierowniczych stanowiskach w bankach. Proszę pamiętać, że odpowiedzialność prawną ponosi się tylko do wysokości posiadanego majątku - dodaje, zaznaczając, że trudno mówić o próbie ukrycia majątku przez Morawieckiego w sytuacji, w której dokładnie wiadomo, ile zarabiał jako prezes banku. - W chwili, gdy odchodził do rządu, Morawiecki miał propozycję pracy w jednym z europejskich banków, gdzie roczna pensja przekracza 20 mln euro. Wybrał stanowisko ministra - zwraca uwagę współpracownik premiera.

O ile wcześniej nieznane doniesienia o rozdzielności majątkowej z żoną to problem głównie wizerunkowy, to drugie zdarzenie stanowi poważny kłopot polityczny. Chodzi o Annę Plakwicz i Piotra Matczuka, byłych współpracowników Beaty Szydło, którzy właśnie wrócili do kancelarii premiera. Ta informacja jest o tyle zaskakująca, bo wcześniej ten duet przygotował (jako firma Solvere) kampanię „Sprawiedliwe sądy” dla Polskiej Fundacji Narodowej - ale ta kampania przyniosła obozowi rządzącemu niewiele korzyści, natomiast sporo oskarżeń o nepotyzm i kolesiostwo.

Gdy wydawało się, że ten duet z życia politycznego zniknie na dłuższy czas (przynajmniej dopóki swoje postępowanie skończy CBA), gruchnęła wiadomość, że wracają do KPRM, gdzie znów będą odpowiadać za komunikację.

Skąd ten pomysł? - Na Nowogrodzkiej są oni uważani za wysokiej klasy specjalistów, którzy przy obecnych kłopotach z komunikacją są w kancelarii premiera nieodzowni - mówi rozmówca z rządu. - Poza tym kierownictwo partii pamięta, jak się zachowali w sytuacji, gdy zaczął się proces zmiany premiera. W końcowej fazie nie bronili Beaty Szydło - dodaje.

Lojalność wobec współpracowników jest ważna, ale w tym przypadku doszło do zgrzytu - bo Morawiecki, jak wynika z informacji „Polski”, o tym, że Plakwicz i Matczuk będą pracować w jego kancelarii, został po prostu poinformowany. - To nie są jego ludzie. Pozbawiono go możliwości swobodnego doboru osób, z którymi współpracuje - podkreśla nasz rozmówca.

Co dalej?

Słabość PiS na przednówku widać gołym okiem - tak samo jak to, że dziś jedynym politykiem tej partii próbującym walczyć o poprawę sytuacji jest Mateusz Morawiecki. Można wręcz odnieść wrażenie, że partia go testuje. W myśl zasady: chciałeś rower, to pedałuj, chciałeś być premierem, to pokaż, że do tego się nadajesz.

Pierwsze sto dni nowego premiera sprowadziło się więc do tego, że musiał udowadniać, że umie utrzymać się na rowerze. Co dalej? Wygląda na to, że przynajmniej najbliższe dwa tygodnie będą dla niego łatwiejsze. W poniedziałek do Warszawy przyleci nowa-stara kanclerz Niemiec Angela Merkel. W piątek w Warszawie pojawia się nowy minister spraw zagranicznych Heiko Maasem. Takie zdarzenia to zawsze dobre momenty dla urzędującego premiera - bo one przykuwają uwagę całego świata polityki i mediów i dają świetną okazję do podbudowania własnego wizerunku.

Z kolei druga połowa tygodnia to finał rozmów z Komisją Europejską w sprawie artykułu 7. Jeśli Morawieckiemu uda się zatrzymać uruchomiona procedurę, będzie miał potężny sukces w swoich rękach - a także zyska czas, który pozwoli mu złapać oddech, zająć tym, czym premierzy zajmują się podczas pierwszych stu dni.

Oddech niezbędny, bo naprawdę gorąco zacznie się robić w drugiej połowie kwietnia, gdy zacznie się rozkręcać kampania wyborcza przed wyborami samorządowymi. Jej apogeum będzie miało miejsce po wakacjach, ale już teraz PiS zamierza odzyskać inicjatywę polityczną, m.in. poprzez wyjazdy kierownictwa partii oraz posłów autokarami na spotkanie z wyborcami. Ale taka akcja może przynieść skutek tylko w sytuacji, gdy rządzący będzie grał do jednej bramki.

Na razie tego nie widać. Dziś obóz władzy zachowuje się jak grupa rekonstruująca sceny z id marcowych (ich rocznica przypadła w czwartek) - poszczególni politycy sprawiają wrażenie skupionych przede wszystkim na swoich celach i gotowi sięgnąć po metody Brutusa, jeśli tylko ktoś stanie im na przeszkodzie. Zjednoczona Prawica jest dziś na antypodach sytuacji z 2015 r., kiedy zdobywała władzę. Z zewnątrz wygląda to jakby ekipa rządząca popadła w paraliż. Od środka, gdy słucha się opowieści o wzajemnie zwalczających się frakcjach, przypominają się porównania życia politycznego do gniazda os.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl