Aktorzy, którzy siedzą u Pana Boga za piecem

Karolina Kowalska
Materiały prasowe
Proboszcz i komendant z "U Pana Boga za miedzą" tak weszli w swoje role, że Krzysztof Dzierma wita się z ludźmi: "Szczęść Boże", a Andrzejowi "Bei" Zaborskiemu salutuje policja. O aktorach kultowego serialu pisze Karolina Kowalska

Tego roku nie ma co liczyć na suche lato. Od początku mówiłem, że jak w maju nie spadnie ani kropla deszczu, przyroda to sobie odbije - mówi Krzysztof Dzierma, spoglądając z okna na łąkę, po której majestatycznym krokiem przechadza się bocian Wojtek. Tylko on jest w stanie funkcjonować w ścianie deszczu, która od rana zalewa Polanki. Z bujnej trawy wybiera żaby i zaskrońce, a potem zanosi je do gniazda na skraju osady. Wojtek przylatuje do Dziermy od czterech lat. W suche dni podchodzi do ogrodzenia i wyjada mu z ręki co smaczniejsze "ludzkie" kąski.

Siedzimy w kuchni wykańczanego od czterech lat domu w Puszczy Knyszyńskiej, 20 km od Czarnej Białostockiej. Na obłożonej starymi kaflami kuchence węglowej skwierczy "chłopskie jadło" - kapuśniak na wędzonych żeberkach, które Dzierma podaje z chlebem i wyśmienitym francuskim merlotem.

Na dwa tygodnie przed premierą "U Pana Boga za miedzą", trzeciej części filmowej opowieści o Królowym Moście, podlaskim Macondo, odtwórca roli proboszcza Antoniego odpoczywa przed trasą związaną z promocją filmu. - Znów trzeba będzie wbić się w garnitur i uczestniczyć w tak zwanym światowym życiu - wzdycha i uśmiecha się spod bujnej brody.

Tym razem wiadomo, że żartuje, co w przypadku Dziermy nie jest wcale oczywiste. Światowej sławy kompozytor muzyki teatralnej, wykładowca piosenki aktorskiej w białostockiej Akademii Teatralnej i konsultant muzyczny w Białostockim Teatrze Lalek rzadko bywa serio. Od kiedy 11 lat temu zagrał w "U Pana Boga za piecem" cały powiat widzi w nim księdza i pozdrawia uprzejmym "Szczęść Boże".

- Odpowiadam na to: "I tobie toże", bo wbrew pozorom nie jestem szczególnie kościelny - tłumaczy. I wspomina, jak kilka lat temu pod jednym z białostockich kościołów spotkał swoje pierwsze parafianki. - Była niedziela, po mszy. Podchodzą do mnie dwie babiny w chustkach i proszą, żebym przyjął na wypominki, bo nie wiedzą, gdzie jest proboszcz. "Ksiądz zapisze w księdze i przekaże dobrodziejowi, bo nie możemy czekać" - śmieje się Dzierma.

Nie próbuje już tłumaczyć, że nigdy nie przyjął święceń. Chyba że ktoś chce się u niego natychmiast wyspowiadać, jak kiedyś w Hajnówce.

- A była w Hajnówce? Widziała budynek poczty, która w filmie gra komendę? - pyta, wywołując moją konsternację. Od kilku lat jego język nie różni się od tego, jakim w filmie porozumiewa się z wiernymi. Mówi po białostocku, z charakterystycznym kresowym zaśpiewem. W Polankach nawet po chachłacku, mieszance polskiego, białoruskiego i ukraińskiego. Wtedy nie rozumie go nawet własna żona, której ojciec pochodzi z okolic Polanek.

- Krzysiek wyraźnie delektuje się tym językiem. Bawią go reakcje ludzi, zdziwione spojrzenia. A całe życie mówił literacką polszczyzną - zdradza Andrzej "Beya" Zaborski, słynny komendant z Królo-wego Mostu, przyjaciel Dziermy od kilkudziesięciu lat.
Tak jak Dziermie chcą się spowiadać, tak "Bei" salutują. Od kiedy zagrał komendanta, ani razu nie miał przykrej sytuacji z policją. - Wstyd przyznać, ale nawet gdy zdarzyło mi się za szybko jechać, usłyszałem tylko, że "komendant nie powinien się śpieszyć". Chyba nie przyniosłem policji wstydu tą rolą, bo bardzo mnie szanują.

Dlatego w mieście zawsze zatrzymam się przy patrolu, wymienię kilka uwag o pogodzie - opowiada komendant. Wielki, w czarnej koszuli i spodniach, wykraja dla nas godzinę między próbą do "Szwejka" a sesją egzaminacyjną w akademii. Wbrew reputacji sybaryty i smakosza zamawia tylko wodę z cytryną. Od miesiąca jest na diecie, bo zeszłoroczne rzucenie palenia przypłacił 20 kilogramami. Schudł już sześć.

- Musiałem, ze względu na serce. Jestem po dwóch zawałach, bo straszny ze mnie choleryk - zwierza się, a zza jego głowy wystaje wiszący na ścianie portret komendanta z Królowego Mostu. "Beya" odwraca się w kierunku fotografii: - Mundur niesamowicie zmienia. Od razu człowiek się prostuje, wciąga brzuch, robi się dostojny i władczy - uśmiecha się Zaborski. Kiedy przeczytał scenariusz Jacka Bromskiego, od razu wiedział, że to rola dla niego. - Mamy z komendantem wiele wspólnego. To choleryk, jak ja. Potrafi zakląć, trochę się poawanturować, ale w gruncie rzeczy jest łagodny.

I tak samo lubi dobrze zjeść, najlepiej coś z kuchni lokalnej - mówi aktor. Ale o tym, jak bardzo są z komendantem podobni, przekonał się na planie "U Pana Boga za miedzą". Najpierw w scenie, w której jego bohater jako kiper bimbru bez pudła poznaje w pędzonym w lesie trunku mieszankę Macieja. Potem przy okazji degustacji smalcu roboty Ratajowej, gospodyni proboszcza, gdy stwierdza, że przy tak tłustym jedzeniu trzeba nalewką osłonić wątrobę.

Nad swojską kiełbaską i chlebem ze smalcem komendant wypowiada słowa, pod którymi Andrzej Zaborski mógłby się podpisać. - Ja też nie mogę żądać więcej od życia. Jestem szczęśliwy, zdrowie mi dopisuje i mam, Bogu dzięki, skarb, a nie żonę. Wnuczek rośnie, a w domku za Białymstokiem mam swoją odskocznię.

Nie mam na co narzekać - podsumowuje aktor, który w każdej wolnej chwili ucieka do swojego domu w lesie i już w trakcie jazdy czuje, jak spływa z niego stres. I oddycha podlaskością tak sielankową, jak ta przedstawiona w filmie. "Beya" uwielbia język tubylców tak samo jak Dzierma. Wyłapuje tutejsze smaczki, notuje w pamięci powiedzenia.

To dzięki niemu do filmu trafiły takie zwroty jak "bez zdaj racji" (czyli "bez podania powodu"). Kiedy okazało się, że większość dialogów wymaga podlaskiego liftingu, "Beya" i Dzierma stali się nieoficjalnymi konsultantami językowymi filmu. Ze świeżo napisanym scenariuszem reżyser Jacek Bromski przychodzi najpierw do nich, a oni wspólnie zastanawiają się, czy dana wypowiedź jest tutejsza.

Zamiłowanie do języka i prostych czynności gospodarskich to niejedyny styczny punkt w życiorysach Zaborskiego i Dziermy. Obaj do Białegostoku przyjechali z rodzicami z odległych części Polski - mały Krzysztof z Kętrzyna, Andrzej z Wałbrzycha.
Chodzili do tego samego technikum mechanicznego, choć Zaborski skończył je dziesięć lat wcześniej. Tylko na studia wybrali się gdzie indziej - "Beya" to pierwszy absolwent białostockiej Akademii Teatralnej, Dzierma skończył kompozycję na Akademii Muzycznej w Warszawie. Po latach spotkali się w Białostockim Teatrze Lalek, gdzie "Beya" gra w teatrze, reżyseruje spektakle, jest też znanym perkusistą jazzowym. Dzierma pisuje muzykę i - jak mówi - "grywa" od ponad 20 lat.

Nie pozwala nazywać się aktorem: - Bywam odtwórcą danej roli, a aktor to osoba z dyplomem wydziału aktorskiego, mająca określoną wiedzę, warsztat, narzędzia pozwalające wykreować daną postać. Nazywanie kogoś takiego jak ja aktorem to obraza dla profesjonalistów. To jak nazwanie weselnego grajka, pogrywającego na klawiszach, muzykiem. Muzyk to ktoś, kto skończył akademię muzyczną i od dziecka po kilka godzin dziennie ćwiczy - tłumaczy Krzysztof Dzierma, zapominając o podlaskiej intonacji. Sam już w liceum podjął decyzję, że muzykiem nie będzie.

- Pianistów wybitnych jest na świecie garstka, a ja nie chciałem być przeciętnym. Wybrałem kompozycję, bo pomyślałem sobie, że skoro pół życia męczyłem się nad czymś, co napisali inni, to niech teraz ktoś się męczy nad nutami, które ja napiszę - mówi Dzierma, u którego muzykę zamawiają najlepsze teatry w Europie. Komponuje wyłącznie w mieszkaniu w Białymstoku, przy biurku z syntezatorem i komputerem. - Bawią mnie pytania, czy natchnienia szukam na mojej wsi albo czy moja muzyka powstaje w Polankach. Komponowanie to taka sama robota jak budowa domu.

Moja praca niczym nie różni się od tej, którą wykonuje murarz. Trzeba po prostu usiąść, zastanowić się i poszukać właściwych dźwięków. Brakiem weny tłumaczą się lenie - uważa Dzierma. Tylko jedna melodia powstała w Polankach. Był straszny upał, kompozytor siedział pod gruszą i zagadywał do pasącej się za płotem krowy sąsiada. Tej samej, która przez całe lato po wieczornym udoju przychodziła do niego na piwo. - Miałem skomponować muzykę do spektaklu o pustyni i od paru dni zastanawiałem się, jak brzmi susza. Olśniły mnie muchy bzyczące nad krowim plackiem Marysi. Tak właśnie brzmi susza - jak te muchy nad gównem - opowiada.

Najchętniej przeprowadziłby się do Polanek na stałe. Dłubał w ogródku i kupił sobie kozę, bo, jak mówi, nie ma wierniejszych zwierząt. A wieczorami zapraszał "Beyę" Zaborskiego. Na chłopskie jadło i nalewkę. Oczywiście własnej roboty.

Wróć na i.pl Portal i.pl