Arkadiusz Jakubik: Jak ten płomień zgaśnie, to już go nie rozpalimy

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Aktualnie możemy oglądać Arkadiusza Jakubika w komediodramacie "Czarna owca"
Aktualnie możemy oglądać Arkadiusza Jakubika w komediodramacie "Czarna owca" Karolina Misztal
Właśnie oglądamy w kinach film „Czarna owca” z Arkadiuszem Jakubikiem w jednej z głównych ról. Nam znakomity aktor opowiedział o swej rodzinie - tej, w której się wychował i tej, którą sam stworzył.

Masz wyjątkowo dobry rok: zagrałeś w dwóch ważnych serialach, teraz premierę ma nowy film kinowy z twoim udziałem, a na tym nie koniec. Jesteś chyba najbardziej wziętym aktorem w Polsce w tej chwili. Jak to się robi?
Poproszę o następne pytanie. (śmiech) A tak na serio: trzeba mieć dużo szczęścia, żeby dostawać dobre scenariusze do przeczytania i propozycje ciekawych ról do zagrania. Po prostu trzeba mieć farta. W tym tkwi cała tajemnica tego „jak to się robi”. Jeśli chodzi o seriale, to wiele lat konsekwentnie odmawiałem udziału w nich, bo uważałem, że to niższy gatunek sztuki niż film kinowy. Ostatnio jednak polskie seriale weszły na światowy poziom. Mało tego, aktualnie seriale przebijają poziomem i rozmachem wiele produkcji filmowych, bo stacje telewizyjne zapewniają im wysoki budżet. Przykładem tego jest właśnie „Król”.

W „Czarnej owcy” po raz kolejny w swej karierze po „Cichej nocy” czy „Klangorze” wcielasz się w postać ojca rodziny. Lubisz grać takie role?
Gram takie role, jakie dostaję propozycje. Na razie wypada mi się cieszyć, że są to postacie ojców, a nie dziadków. (śmiech) Ale oczywiście lubię tych moich bohaterów, bo gdyby było inaczej, to nie przyjmowałbym takich propozycji.

Twój bohater ma na imię tak jak ty – Arek. Jakie są podobieństwa między nim a tobą?
Filmowy Arek przechodzi kryzys wieku średniego. Ja mam już go za sobą. Jako aktor mam jednak coś w rodzaju pamięci emocjonalnej i umiem zapamiętywać stany, które kiedyś przechodziłem oraz wracać do nich po latach. Przypomniałem sobie więc jak wtedy funkcjonowała moja głowa i jak reagowało ciało. Na pewno mogłem też na planie „Czarnej owcy” korzystać z relacji, jaką mam ze swoimi synami. Miałem bowiem z nimi niegdyś takie same kłopoty, jak mój filmowy Arek ma z Tomkiem: nieustanne przekomarzanie się, ciągłe kłótnie, bo przecież każdy syn musi przeciwstawić się ojcu, zaznaczyć swój teren i zawalczyć o swoje.

A czym różni się filmowy Arek od ciebie?
Na początku filmu, gdzieś w piątej minucie „Czarnej owcy”, jak u Hitchcocka jest trzęsienie ziemi, bo żona mojego Arka oświadcza, że jest... lesbijką. W ten sposób ta idealnie działająca trzypokoleniowa rodzina w sekundę sypie się w gruzy. Trzeba więc tę budowlę odtworzyć na nowych zasadach. W tej kwestii nie mogłem skorzystać z własnego doświadczenia, bo w moim życiu nic takiego się nie wydarzyło. Ja mam jednak jedną zasadę: nie ma co kombinować przy takich emocjonalnych historiach i im prościej, tym lepiej. Dlatego, żeby wejść w sytuację mojego bohatera, wyobraziłem sobie, co by było, gdybym nagle dowiedział się, że moja żona Agnieszka, z którą jestem prawie 30 lat, po prostu odchodzi i zostaję sam z synami. Że mój dom na wsi pod Warszawą, ten mój cudowny Eden, nagle zostaje wysadzony w powietrze. I to bardzo mi pomogło wczuć się w emocje filmowego Arka, któremu właśnie nagle cały świat wali się na głowę.

Co twoim zdaniem w dzisiejszych czasach doprowadza najczęściej do rozpadu więzi rodzinnych?
Brak czasu dla najbliższych. Jesteśmy tak zagonieni za pieniądzem, za pracą, za ambicjami, że zapominamy o najważniejszych dla nas osobach. Pamiętam, jak bałem się wziąć ślub z moją Agnieszką. Miałem wrażenie, że kiedy w Urzędzie Stanu Cywilnego podpiszemy ten papier, certyfikat własności, to przestaniemy się starać o siebie. Że skończy się ten cudowny okres narzeczeństwa, w którym obie strony kombinują jak tu zaskoczyć pozytywnie swoją drugą połówkę, żeby zobaczyć uśmiech na jej twarzy i błysk w oczach. Żeby nie czuć się skazanym na siebie, ale po prostu chcieć ze sobą być.

Tobie się udało: jesteś szczęśliwym mężem i ojcem. Jaki jest tego sekret?
Nie jestem kimś, kto czuje się powołany do udzielania życiowych rad. Szczęśliwy, długoletni związek to ciężka praca. Ale to samo pytanie zadał jeden z uczestników spotkania ze mną w namiocie ASP na tegorocznym Pol’and’Rocku, na które zaprosił mnie Jurek Owsiak. Odpowiedziałem, że trzeba codziennie walczyć o tę miłość, codziennie dorzucać do tego pieca trochę węgla, bo jak ten płomień zgaśnie, to już go nie rozpalimy. Jeżeli przegapimy ten moment i przestaniemy się starać o drugą osobę, zapomnimy o niej, to już nie będzie co zbierać.

Każda rodzina przechodzi jednak jakieś mniej lub bardziej poważne kryzysy. Jakie zaliczyła twoja?
Kryzysy nie. Raczej są to problemy związane ze stresem w pracy czy z jakimiś rodzinnymi zmartwieniami. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, aby ze sobą o tym rozmawiać. Żeby nie zamykać się z tymi kłopotami w swoim kokonie i nie chować do swojej nory. Nie uciekać przed drugą osobą. Ja nigdy nie siedziałem na kanapie u psychoanalityka. To moja Agnieszka jest dla mnie terapeutą, to z nią próbuję przegadać tematy, które leżą mi na wątrobie. Pogodzić i oswoić swoje lęki czy problemy. Wzajemne wspieranie się i bycie ze sobą razem zawsze pomaga. Tak jest u nas. Właśnie byliśmy razem na rozdaniu Fryderyków w Szczecinie, gdzie Dr Misio był nominowany za najlepszy album rockowy roku. Mieliśmy zacnych konkurentów, przegraliśmy, ale ona była ze mną. Potem zabrałem Agnieszkę w trasę koncertową. Lubimy ze sobą spędzać czas, mamy podobne poczucie humoru. Ale lubimy się też konkretnie pokłócić, wydrzeć się na siebie, wywalić wszystko, co nam leży na wątrobie. Tylko te trzydzieści wspólnych lat nauczyło nas, że szkoda czasu na ciche dni. Jeśli więc się już pokłócimy, to pogodzenie się, zabiera nam coraz mniej czasu. (śmiech)

Nigdy nie miałeś dylematu: rodzina czy kariera?
W moim przypadku zadziałało to w ten sposób, że dopóki nie udało mi się założyć rodziny, to nie udawało mi się w życiu zawodowym. Ja jestem prosty w konstrukcji: wiem, że podstawowym zadaniem faceta jest zapewnienie bytu rodzinie. Wiadomo więc, że musi zbudować dom, posadzić drzewa i spłodzić syna. Dopóki nie stworzyłem tej bazy, gdzie mam swoją strefę komfortu, bezpieczeństwa i czuję się szczęśliwy, nic mi w aktorstwie nie wychodziło. Kiedy jednak zapuściłem korzenie pod Warszawą i poczułem się spełniony jako głowa rodziny, wszystko się zmieniło. Te moje artystyczne hopsztosy zawsze były w drugiej kolejności odśnieżania. Gdy więc nasz dom i rodzina zaczęły dobrze funkcjonować, znalazłem w sobie ten spokój, pewność siebie i bezczelność, które sprawiły, że w końcu zacząłem robić coś sensownego. I to nie tylko w aktorstwie. Bez odpowiedniego wykształcenia zacząłem reżyserować w teatrze i w filmie, założyłem zespół rockowy. I to dała mi właśnie ta baza, fundament – dom, do którego mogę wracać.

Specyfika twojego zawodu nie przyczynia się do rodzinnych napięć?
Jest taka piosenka mojego Dr Misio – „Mr Hui”. Refren leci tak: „Wyglądam jak chuj/jak stary głupi chuj/Jestem brzydki i kłamliwy/jestem doktor misio i mister chuj”. Kłania się tu klasyka oczywiście - „Doktor Jekyll i pan Hyde” Stevensona. I ta piosenka mówi o tym, jak ja funkcjonuję. Każdy facet ma bowiem dwoistą naturę. Za dnia lubi, jak się go przytula, drapie po plecach i gładzi po włosach. Wtedy jest takim doktorem Misio. Wieczorami zamienia się jednak w „pana H”. Wychodzi na miasto, jedzie w trasę lub na plan filmowy i robi różne dziwne rzeczy. Nad ranem wraca jednak do domu i znowu zamienia się w doktora Misio. Krótko mówiąc: instrukcja obsługi mężczyzny należy do bardzo prostych.

Jaka była rodzina, w której się wychowałeś?
Tuż przed końcem mojej podstawówki mój ojciec wyjechał do pracy do Stanów i nie było go przez dziewięć lat. Nie było go we wszystkich najważniejszych momentach mojego życia: kiedy zdawałem do liceum, spotykałem się z pierwszymi dziewczynami, kiedy robiłem maturę, zdawałem na studia. Całe to dorastanie, kiedy przepoczwarzałem się z dziecka w nastolatka, a potem w dorosłego faceta. Nie było wtedy ojca przy mnie. I nie mogłem mu wtedy tego zapomnieć. Ale dzisiaj pogodziłem się już nim. Kilka lat temu sprowadziłem jego prochy z moich rodzinnych Strzelec Opolskich na pobliski cmentarz przy mojej wsi pod Warszawą. I przy okazji zrobiłem sobie w tym grobie pięterko dla siebie.

Jaki wpływ miał na ciebie ten brak ojca?
Trudno powiedzieć jaki bym był, gdyby to wyglądało inaczej. Po prostu czułem jego brak. Nie było z kim pogadać i kogo się poradzić w życiowych kwestiach. I ten żal został mi do dzisiaj w sercu. Kiedy wrócił, to nie był już moim ojcem, tylko obcym człowiekiem, z którym nie miałem żadnej emocjonalnej więzi. Był tylko wpisem, imieniem ojca do mojego dowodu osobistego.

Miałeś za młodu jakiś inny wzór męskości? Choćby dziadka?
Miałem dwóch dziadków, ale oni nie mieszkali z nami w Strzelcach Opolskich. Wspominam jednak Franciszka Jakubika i Stanisława Drzyzgę fantastycznie. Obaj byli wspaniałymi głowami rodzin – można się więc było od nich uczyć. Obaj byli repatriantami ze Wschodu i mieszkali w Gliwicach. Tam poznali się moi rodzice.

A jaka była twoja mama?
Mama była osobą, której zawdzięczam wszystko. To ona wychowała mnie i brata. Jest w mojej pamięci superkobietą. Pracowała jako kierowniczka kadr w fabryce mebli. Była bardzo pracowita, odpowiedzialna i uczciwa, więc wszyscy ją szanowali. Aby nas wykształcić i wyprowadzić na ludzi, brała dodatkową pracę. W tajemnicy przed dyrektorem wzięła pół etatu sprzątaczki w fabryce. I kiedy o piętnastej wszyscy szli do domu, ona sprzątała korytarze w zakładzie. Bo wiedziała, że inaczej nie poradzi sobie z domowymi finansami.

Twoja mama zmarła w grudniu tuż przed świętami. Brakuje ci jej?
Czas żałoby cały czas dla mnie trwa. Byliśmy bowiem bardzo blisko związani. 20 lat temu przeprowadziłem mamę tutaj do Piaseczna. Mieliśmy więc 5 kilometrów do siebie. Mama była też kinomaniaczką, więc obowiązkowo raz czy dwa w tygodniu chodziliśmy do kina. W weekendy przyjeżdżała do nas na obiady, jeździliśmy razem na wakacje. Moi synowie mieli z nią też świetną relację. Była dla nich autorytetem, osobą, której się słucha, a nie wchodzi z nią w jakieś niepotrzebne dyskusje. Tyle przeżyła, że nikt się z nią nie śmiał kłócić. Jej odejście to dla nas wielka strata. Ale musimy się z tym pogodzić i żyć dalej.

Mama była zadowolona, że zostałeś aktorem?
Mam nadzieję, że tak, ale był jednak taki moment w latach 90., kiedy wyrzucono mnie i wszystkich aktorów z Operetki Warszawskiej, bo nie udało się jej przeprofilowanie w teatr muzyczny i przez 6 lat nie mogłem znaleźć pracy w Warszawie. To było dla mnie bardzo frustrujące. Wtedy dotarło do mamy, że zawód aktora to ciężki kawałek chleba. Dzisiaj to jakoś wygląda, bo gram w dobrych filmach i serialach. Wtedy jednak poważnie zastanawiałem się nad zmianą zawodu. Bo bałem się jak utrzymam rodzinę. Szukałem więc innej pracy.

Podobno facet wybiera sobie za żonę kobietę podobną do swej mamy. Tak jest w twoim przypadku?
Nie. Agnieszka jest całkiem inna niż moja mama. Jedno tylko je łączy: moja żona strasznie się spóźnia, dokładnie tak, jak kiedyś moja mama. Pamiętam, że gdy nosiła w ciąży mojego brata, zawsze z tym wielkim brzuchem biegła do fabryki na ostatnią chwilę. Kiedyś zobaczył to dyrektor, wziął ją na dywanik i ochrzanił z góry na dół. „Jeszcze pani urodzi w tych kadrach” – podsumował. Nie zmieniło to jednak przyzwyczajeń mamy. Sprawiło tylko, że dopóki była w ciąży, to już nie biegała do pracy. (śmiech)

Jakim jesteś ojcem dla swoich chłopaków?
Zawsze chciałem być dobrym ojcem. Czy jestem, trzeba by zapytać moich synków. Wydaje mi się, że mam z nimi dobre relacje, że jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Codziennie rozmawiamy przez telefon: co się dzieje na uczelni, jak poszły egzaminy. Studiują obaj w Łodzi, ale jak tylko mają wolną chwilę, to przyjeżdżają do nas. Jemy więc wspólnie obiady, robimy sobie ogniska. Dużo o nich wiemy, bo rozmawiają z nami. Myślę, że zmieniły się czasy. Dzisiaj młodzi ludzie są bardziej otwarci wobec swoich rodziców. Wiedzą, że mogą na nas liczyć. Zawsze ich wysłuchamy i im pomożemy.

Jak przeżyłeś moment ich wyprowadzki z domu?
Miazga połączona z masakrą. (śmiech) Mieliśmy bowiem wiele wspólnych rytuałów: codzienne zawożenie i odbieranie z końcowego przystanku metra Kabaty, żeby mogli dojechać do szkół, czy wrócić z imprezy, wspólne wypady do kina i na squasha, piłkę lub kosza. Organizowały one mój dzień, bo jestem dosyć poukładanym człowiekiem, żyjącym ściśle według ustalonego kalendarza. U mnie to poszło w drugą stronę: nienawidzę się spóźniać i strasznie się stresuję, kiedy nie mogę gdzieś być na czas. A tu najpierw Kuba pojechał na studia, a po nim wyprowadził się Janek. Jakiś czas temu dostałem od żony magnesik na lodówkę z dość zabawnym tekstem. „Ona chciała mieć psa. Ja nie chciałem. Poszliśmy na kompromis. I mamy psa”. (śmiech) Zastanawiamy się więc bardzo poważnie nad przygarnięciem jakiegoś psiaka. Przydałby się bowiem ktoś, kto wprowadziłby do naszego domu trochę harmidru i bałaganu. Z kim można by było pójść na spacer czy na rower.

Nie obawiasz się, że mając tak bliskie relacje z wami, synowie będą mieli problem z przecięciem łączącej was pępowiny?
Myślę, że nie. To prawda: ja, kiedy studiowałem, tak często nie bywałem w domu jak moi synowie. Ale nie było nas stać na samochód, a połączenia kolejowe były mizerne. Nie było telefonów komórkowych. Mało tego: przez lata nie mieliśmy w Strzelcach stacjonarnego telefonu. Nie miałem więc nawet jak zadzwonić do domu. Dzisiaj wygląda to u nas zupełnie inaczej. W świadomy sposób trochę się wycofaliśmy, żeby nie wchodzić im na głowę, aby mogli sami wziąć odpowiedzialność za siebie i swoje życie. I staramy się do tego nie wtrącać. Ale oni wiedzą, że jesteśmy bardzo ciekawi ich życia, że zawsze im pomożemy w potrzebie, że tęsknimy za ich telefonami czy odwiedzinami. Bo po prostu lubimy spędzać razem czas.

Synowie poszli w twoje ślady?
Starszy syn jest teraz na trzecim roku reżyserii. On doskonale wie, co chce robić w życiu. To jest chodzący konkret. Jest bardzo wrażliwy, ma wspaniałą wyobraźnię. Inaczej było z młodszym. Kiedy był w klasie maturalnej, wziąłem go na rozmowę i zapytałem jaki ma plan na przyszłość. A on na to: „Tato, jeżeli myślisz, że kręcą mnie te twoje artystyczne fanaberie, to jesteś w błędzie. Ja chcę zdawać na informatykę, będę więc robił rozszerzoną maturę z matmy i fizyki. Chcę się dostać na Politechnikę Warszawską”. „Wow! To super” – zawołałem. I faktycznie, Janek przysiadł i zdał na wymarzoną informatykę. Po pierwszej sesji wpadł jednak do domu i mówi: „Chciałem pogadać”. „O co chodzi?” - pytam. „Co byś powiedział, gdybym spróbował w lecie zdawać do szkoły teatralnej?” (śmiech) Trochę się załamałem, bo myślałem, że choć jeden syn będzie miał konkretny zawód. Powiedziałem mu jednak: „Jeśli czujesz taką potrzebę, to zrób to, bo jak tego nie zrobisz, to będziesz do końca życia żałował, że nie spróbowałeś. Zalicz tylko proszę pierwszy rok tej informatyki. Jeśli bowiem okaże się, że aktorstwo cię rozczaruje, to zawsze będziesz mógł wrócić na tę politechnikę”. I tak też zrobił. Teraz jest na drugim roku szkoły teatralnej w Łodzi i mieszka z bratem. Z punktu widzenia rodziców to fantastyczne, że bracia potrafią się ze sobą dogadać i mieszkać razem. Nawet lubią ze sobą pracować. (śmiech)

Czyli?
Moi synowie nakręcili serial. Nosi tytuł „Struga” i można go obejrzeć na YouTube’ie. Starszy go napisał i wyreżyserował, a młodszy gra w nim główną rolę. Trochę się do tego przyczyniłem, bo dałem Kubie swoją starą kamerę wideo. A razem z nią – kilka kart pamięci z filmami rodzinnymi, które kręciłem od urodzenia chłopaków. On je przejrzał i wpadł na pomysł zderzenia tych archiwalnych zdjęć z fabularną historią o sobie, swym bracie i swojej szkole. Ja tam występuję tylko z offu, za to Agnieszka nie mogła odmówić propozycji współpracy z synkami i wystąpiła w jednym odcinku.

Powiedziałeś, że cieszysz się, iż kino nie oferuje ci na razie ról dziadków. A co byś powiedział, gdyby przyszło ci zagrać tę rolę w prawdziwym życiu. Jesteś już na to gotowy?
(śmiech) Nie miałbym z tym żadnego problemu. Ale moi synkowie doskonale wiedzą, że są pewne priorytety. Teraz muszą zająć się sobą: skończyć studia i znaleźć swoje miejsce w życiu. Potem będzie czas na rodzinę. Wszystko po kolei. Według planu.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Arkadiusz Jakubik: Jak ten płomień zgaśnie, to już go nie rozpalimy - Plus Gazeta Krakowska

Wróć na i.pl Portal i.pl