Zaczynał rzeczywiście jako filantrop. Wyszukiwał ludzi z finansowymi kłopotami, czasem chorych, czasem uzależnionych od alkoholu. Przychodził, pomagał, wódkę stawiał. Czasem trwało to kilka lat. Wreszcie obiecywał, że pomoże w finansowych kłopotach. Bo byli to ludzie, którzy nie płacili czynszu i byli zadłużeni. Proponował, że spłacił ich dług, a potem zamienią się na mieszkania. On ich przeprowadzi do mniejszego, tańszego. A różnicę w cenie lokalu dopłaci.
Pan Waldemar z ul. Świdnickiej we Wrocławiu miał mieszkanie warte przeszło 375 tysięcy złotych. Miał być przeniesiony do wsi Potok do mieszkania wartego 98 tysięcy. Z aktu notarialnego wynika, że dostał 152 tysiące złotych gotówką. Śledczy są pewni, że nie dostał. A mieszkanie w Potoku było warte 14 tysięcy złotych, a nie 98 tys. Często wartość wrocławskich mieszkań ofiar Krzysztofa P. zaniżano. A tych w Potoku zawyżano. Niektórzy pokrzywdzeni dostawali też mieszkania z miejscowości niedaleko Wrocławia.
Pani Krystyna mieszkała na wrocławskim Szczepinie. Jeśli wierzyć ustaleniom śledztwa, Krzysztofa poznała w 2005 roku. Dopiero po po jedenastu latach doszło do oszustwa. Zaproponował mieszkanie w Wałbrzychu. Oczywiście tańsze. Oczywiście za dopłatą. Ale tych pieniędzy nie dostała. Wszyscy pokrzywdzeni, przesłuchiwani w tej sprawie, zeznali, że nie dostali obiecanej im dopłaty. Choć w aktach notarialnych jest zapisane, że dostali.
Lokale w Potoku Krzysztof P. kupił od Agencji Mienia Wojskowego, a także od jednej z wrocławskich firm zajmujących się handlem nieruchomościami. W tej firmie przedstawił się jako prawnik-wolontariusz pomagający ludziom wyjść z finansowych kłopotów. Szefowa firmy przesłuchiwana w śledztwie opowiedziała, że miał ze sobą listę 100 zadłużonych lokatorów. Miał ją dostać od kogoś ze spółdzielni Cichy Kącik. Ale takiej listy śledczy u niego nigdy nie znaleźli, a ludzie ze spółdzielni zeznawali, że nikt mu takiej listy nie dawał. Ale w różnych wrocławskich spółdzielniach – mówi osoba znająca szczegóły śledztwa – Krzysztof P. był znany. - Miły sympatyczny, kwiaty przynosił paniom na dzień kobiet.
Zadzwoniliśmy do Cichego Kącika i poprosiliśmy o rozmowę z prezesem. Połączono nas z mężczyzną, który odmówił przedstawienia się. Oświadczył, że u nich na pewno nikt nikomu obcemu nie dawał listy zadłużonych lokatorów. Że gdyby udowodniono takie zachowanie jakiemuś pracownikowi to zostałby dyscyplinarnie zwolniony. Bo w Cichym Kąciku wszyscy przeszli szkolenie dotyczące ochrony danych osobowych.
Krzysztof P. do winy się nie przyznaje. On naprawdę chciał pomagać ludziom. Robił wszystko tak jak trzeba. A jak oni dziś twierdzą, że nie otrzymali dopłat, to kłamią.