- Nie masz szans. Młodym dziewczynom nie dają, żeby nie rozkochały w sobie Amerykanów i nie zostały za wodą - ostrzegał mnie znajomy. A inny opowiadał, że urzędnicy uporczywie patrzą na dłonie. Jeśli są zaniedbane, nie masz szans. No i jeszcze dziesiątki wpisów na forach internetowych, z których nasuwa się jeden wniosek: lepiej dać sobie spokój!
- Sama zobaczysz jak jest naprawdę - usłyszałam od Jeffreya Vicka, szefa Sekcji Konsularnej w Krakowie. Vick zaprosił mnie do konsulatu, abym odwiedziła to owiane legendą miejsce, w którym spełniają się (lub nie) marzenia o podróży za ocean.
Trochę stresu na początek
Tymi marzeniami powiewa już na chodniku ulicy Stolarskiej, gdzie mieści się konsulat.
Rodacy nie od razu mogą wejść do placówki. Wcześniej muszą zgłosić się do krążącego przy budynku urzędnika, który wyda im numerek. Na swoją kolej czekają po drugiej stronie ulicy. Dlatego znajdujący się tam bar, o przewrotnej nazwie "Ambasada Śledzia", od wczesnych godzin porannych tętni życiem.
- Dla restauratorów może to i dobrze, ale dla czekających ludzi - niekoniecznie. - Zdajemy sobie z tego sprawę - przyznaje Jeffrey Vick. Ale dodaje, że to nie tak, iż urzędnicy chcą na wstępie komukolwiek uprzykrzyć życie. System "czekaj po drugiej stronie ulicy" jest po prostu konsekwencją niewystarczających warunków lokalowych.
Jeszcze bardziej stresujące może wydać się samo wejście do placówki. Musimy przejść przez coś w rodzaju lotniskowego "security desk". Pokazać dokument tożsamości, oddać całą elektronikę (aparaty, mp3, dyktafony), przepuścić torebkę przez urządzenie skanujące, a potem samemu przejść przez bramkę, oczywiście uprzednio pozbywając się biżuterii, zegarków, pasków, metalowych elementów ubrań.
Nie taki diabeł straszny
Uff, w końcu jestem w środku. Pod bramkę wychodzi po mnie Vick. W jego towarzystwie mogę poruszać się po placówce swobodnie. Oprowadza mnie, przedstawiając całej armii pracujących urzędników. Po przejściu przez bramki, w konsulacie panuje całkiem gościnna, miła atmosfera. - Strach, który odczuwają ludzie, bierze się z ich środka. I może jeszcze z wizerunku placówki. U nas przekonują się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują - uśmiecha się Vick.
I dodaje, że urzędnicy starają się, aby tego strachu ludzi pozbawić. - I to się udaje. Zdarza się, że ludzie, którzy dostają odmowę, dziękują za spotkanie. Bo nie spodziewali się, że ta rozmowa będzie tak uprzejma - twierdzi.
Czyżby?
Najpierw ubiegających się o wizę czeka krótki postój w pomieszczeniu, w którym pobierane są ich odciski palców. Dane natychmiast wędrują do FBI. System sprawdza, czy nie mają przeszłości przestępczej. Stąd też opłata wizowa - 160 dolarów, bez względu na to, czy wizę się otrzyma, czy nie. To pieniądze, które płacimy m.in. za sprawdzenie naszej tożsamości. Rodaków takie tłumaczenie nie przekonuje. Jak tu płacić za kota w worku, czyli wizę, której można nie dostać?
Przeczytaj cały tekst w dzisiejszej "Gazecie Krakowskiej". Jeśli nie chcesz wychodzić do kiosku, możesz kupić e-wydanie gazety.
[b]Euro 2012 w Krakowie: zdjęcia, wideo, informacje! [SERWIS SPECJALNY]
Konkurs "Buty w obiektywie!" Zobacz zgłoszone zdjęcia i oddaj głos!
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!