Krzysztof Cugowski: Długie włosy działały na komunistów jak płachta na byka

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
02.03.2019 lublin ambasadory wojewodztwa lubelskiego. wyroznienia dla osob promujach lubelszczyzne w polsce i za jej graniacymi. gala odbyla sie w csk ambasadory wojewodztwa lubelskiego urzad marszalkowski marszalek wyroznienia nagrody csk nz krzysztof cugowski fot. lukasz kaczanowski / polska press
02.03.2019 lublin ambasadory wojewodztwa lubelskiego. wyroznienia dla osob promujach lubelszczyzne w polsce i za jej graniacymi. gala odbyla sie w csk ambasadory wojewodztwa lubelskiego urzad marszalkowski marszalek wyroznienia nagrody csk nz krzysztof cugowski fot. lukasz kaczanowski / polska press Fot. Lukasz Kaczanowski/Polska Press
Krzysztof Cugowski rozpoczyna solową karierę, wydając podwójny album „50/70”. Z tej okazji opowiada nam jak to było być idolem rockowym za czasów Peerelu i co kupił sobie za pierwsze sensowne tantiemy w wolnej Polsce.

FLESZ - Sadzonki zamów online i pomóż ogrodnikom

- Skąd pomysł na album „50/70”?
- Obchodzę w tym roku dwa jubileusze – pięćdziesięciolecie kariery i siedemdziesiąte urodziny. To one stały się pretekstem do stworzenia takiego wydawnictwa. Co prawda wolałbym, żeby było „15/30”, ale nie chce tak być. (śmiech) Płytę koncertową nagraliśmy rok temu i czekaliśmy na dokończenie studyjnej, bo to zawsze dłużej trwa. Większa część tego drugiego materiału powstała w Krakowie – choćby wszystkie moje wokale. Zagrali na niej też dwaj muzycy spod Wawelu – Jacek Królik i Robert Kubiszyn.

- Wybór piosenek na płytę studyjną jest dosyć nieoczywisty. Czym się pan kierował dokonując selekcji?
- Przede wszystkim wybierałem to, co lubię i to, co sprawiało mi największą przyjemność podczas śpiewania. Nie było właściwie innego kryterium. Oczywiście ze względu na ograniczenie czasowe płyty jest to tylko część utworów, które chciałbym, żeby się na niej znalazły. Przede wszystkim jest tu pierwsza piosenka, jaką nagrałem w życiu – „Blues George’a Maxwella”, który zarejestrowałem z Budką Suflera w marcu 1970 roku. Bardzo się bałem tego utworu, bo jest on już dosyć archaiczny i nie wiedziałem, jak się do niego zabrać. Ale udało się i teraz jest moim ulubionym z całej płyty.

- Dlaczego postanowił pan nagrać te piosenki na nowo i uwspółcześnić je w ten sposób?
- Sięgnęliśmy po piosenki z bardzo różnych okresów i z bardzo różnych płyt. Gdybyśmy zamieścili oryginalne wersje, to album brzmiałby niespójnie. A tak – wszystkie te utwory zagraliśmy w nowym składzie i w nowocześniejszych aranżacjach, dzięki czemu brzmią jednolicie.

- Jak się panu udało zebrać taki wyjątkowy skład muzyków?
- To było moje marzenie od dłuższego czasu. Z Jackiem Królikiem umawialiśmy się już od dawna, bo braliśmy razem udział w wielu różnych projektach. Na pomysł zaproszenia Czarka Konrada wpadłem, kiedy usłyszałem go z jednym z jazzowych big-bandów. Zadzwoniłem do niego – i kiedy się zgodził, zasugerowałem, żeby zaproponował jakiegoś basistę, z którym będzie mu się dobrze grało. „Robert Kubiszyn” – rzucił od razu. To „zawodnik” z ligi europejskiej. Jako ostatni dołączył Tomek Kałwak, który okazał się niezwykle rozrywkowym człowiekiem. Ciągle wszystkich zabawia, opowiadając różne dykteryjki na scenie i poza nią. Jest naszym czołowym showmanem. Po raz pierwszy zagraliśmy na paradzie Pułaskiego w Nowym Jorku. Trochę mieliśmy duszę na ramieniu, bo byliśmy tylko po kilku próbach, ale wyszło całkiem dobrze.

- Przez większość swego życia grał pan z kolegami z Budki Suflera. Jak się panu pracuje z nowymi muzykami?
- Kiedy zakończyłem współpracę z Budką Suflera i zacząłem występować z synami, doceniłem co to znaczy młodzi ludzie. Nie tylko wiekowo, ale i muzycznie. To zupełnie inna bajka. Wtedy zorientowałem się, że trochę za długo śpiewałem z Budką. Zwłaszcza, że przez ostatnie dziesięć lat nic się wielkiego nie wydarzyło. Dlatego tak chętnie podjąłem współpracę z nowymi muzykami. Nazwałem ten skład Zespołem Mistrzów, bo kiedy patrzyłem jak koledzy fenomenalnie grają, to od razu ta nazwa sama przyszła mi do głowy. Świetnie dogadujemy się na scenie, ale jest też między nami fajna więź towarzyska, co jest bardzo istotne. Bo różnie to bywa w zespołach. Tymczasem my tworzymy fajną ekipę, która się nawzajem lubi i szanuje.

- Kiedy Budka Suflera kończyła działalność w 2014 roku nie chciał pan odejść na zasłużoną emeryturę?
- Mnie śpiewanie nie przeszkadza. (śmiech) Wykonując jakiś zawód przez pół wieku, pojawia się efekt zmęczenia i wypalenia. Gdy jednak zacząłem śpiewać z synami i ich kolegami, dostałem ogromną dawkę pozytywnej energii. Takiego kopa do przodu. I to mnie zdopingowało do rozpoczęcia solowej drogi. Teraz jest podobnie: kiedy występuję z kolegami z Zespołu Mistrzów, słysząc jak oni świetnie grają, uruchamiam w sobie rezerwy energii, o których nawet nie wiedziałem, że gdzieś we mnie jeszcze tkwią.

- Dlaczego nie chciał pan dołączyć do Budki Suflera, kiedy w zeszłym roku wróciła z koncertami?
- To była sytuacja zupełnie innego typu. Kiedy moim kolegom nie udały się różne projekty muzyczne i biznesowe, spotkaliśmy się i oni spytali mnie czy ja chciałbym z nimi znowu zagrać. „Panowie, ale ja mam swoje życie zawodowe i mam to nagle wszystko rzucić, bo wam nie wyszło i w panice chcecie podłączyć się pod dawną nazwę?” – odpowiedziałem. „W 2014 roku pożegnaliśmy się wspaniałą trasą, składającą się ze stu koncertów w najlepszych miejscach – i na tym koniec” – dodałem. Nie chciałem się wdawać z nimi w żadne pyskówki. Oni jednak postawili na swoim. Podobną sytuacje ma u nas zespół De Mono. Kiedy o sytuacji z Budką zaczęły pisać media, jeden z muzyków De Mono zadzwonił do mnie i pyta co ja mam zamiar z tym zrobić. A ja mu na to: „Nic”. „I chwała Bogu!” – odpowiedział – „Bo my procesujemy się już 11 lat”.

- Zdążył się pan pogodzić i pożegnać z Romualdem Lipko?
- Tak. Kiedy dowiedziałem się, że choruje, zadzwoniłem do niego, pogadaliśmy sobie i życzyłem mu zdrowia. Potem nastąpił szereg historii medialnych, które były zupełnie niepotrzebne, bo nikomu to nie przyniosło nic dobrego, narobiło się tylko dużo złej krwi. Dopiero kiedy Romek był już w szpitalu w złym stanie, zostałem przez pewną osobę powiadomiony, że chce się ze mną spotkać. Pojechałem więc wieczorem i pożegnaliśmy się. To było trzy dni przed jego śmiercią. Znaliśmy się 63 lat – od pierwszej klasy podstawowej szkoły muzycznej. To pożegnanie było więc potrzebne i mnie, i jemu.

- No właśnie: w szkole muzycznej grał pan na fortepianie. Jak to się stało, że zaczął pan śpiewać?
- Przez siedem lat szkoły podstawowej grałem na fortepianie, a w liceum jeszcze na klarnecie. A to dlatego, że strasznie podobał mi się saksofon, ale w szkołach muzycznych tego typu instrumenty były w tamtych czasach wyklęte. Niestety – za wiele się nie nauczyłem. Tak mnie ta szkoła zniechęciła do muzyki, że kiedy poszedłem do ogólniaka, przez cztery lata w ogóle nie podszedłem do żadnego instrumentu. Ale dwaj moi koledzy, Krzysio Brozi i Janusz Pędzisz, którzy nie mogli u siebie grać ze względu na sąsiadów, przychodzili do mnie ze wzmacniaczem i robili sobie próby. A ponieważ nikt z nich nie chciał śpiewać, w końcu to ja sięgnąłem po mikrofon z konieczności. Tak narodziła się Budka Suflera. Nazwa powstała przez przypadek, bo nie mogliśmy wymyślić nic bardziej sensownego. Tak coś, co było tylko zabawą, przerodziło się w zawód, który wykonuję pół wieku.

- Jak to było być rockowym idolem w czasach Peerelu?
- Nie przekładało się to na żadne korzyści finansowe. Nasza pierwsza płyta okazała się absolutnym bestsellerem i 60.000 egzemplarzy, które wytłoczyły Polskie Nagrania, rozeszło się w dwie godziny. A my nic na tym nie zarobiliśmy. Przełożyło się to jednak na wielką popularność wśród młodzieży. I odczuwaliśmy tę popularność, nie tylko na koncertach. To oczywiście powodowało pewne perturbacje, bo sami byliśmy bardzo młodymi ludźmi, zaledwie po dwudziestce. Kiedy nagle spadła na nas taka wielka popularność, nie pozostało to bez wpływu na stan naszych umysłów.

- Legenda głosi, że pana charakterystyczny wokal, to efekt wypicia litrów czystej wódki. Ile w tym prawdy?
- Na pewno nie stroniłem od mocnych alkoholi. Piwa i wina nigdy nie lubiłem, ale dobrze zamrożonej wódeczki chętnie się napiłem. Teraz już nie robię tego tak często, jakbym chciał, ale od czasu do czasu nadal sobie pozwalam.

- Braliście narkotyki?
- Nie. Narkotyki mnie ominęły. W tamtych czasach były komiczne narkotyki: jakieś lekarstwa czy środki chemiczne, które miały działanie odurzające. Młodzież latała po aptekach czy sklepach chemicznych i kupowała różne tabletki albo kleje. Marihuana pojawiała się tylko wtedy, kiedy ktoś przywiózł z zagranicy nasiona i uprawiał je potem domowym sposobem. Dlatego nigdy mnie do tego nie ciągnęło. I całe szczęście – bo nie wszystkich z mojej branży to ominęło.

- Odczuwaliście jakieś naciski ze strony peerelowskich władz?
- Myśmy nie byli władzy do niczego potrzebni. Najlepiej, żebyśmy w ogóle nie istnieli. (śmiech) A byli wtedy wykonawcy, którzy byli ulubieńcami władz komunistycznych. I oni mieli w Peerelu naprawdę fajne życie. Myśmy nie brali w tym udziału. Dlatego łatwo nam nie było.

- Graliście w Opolu?
- Tak. Po raz pierwszy wystąpiliśmy tam w 1975 roku podczas nocnego koncertu rockowego. Graliśmy z SBB prawie nad samym ranem, kiedy słońce wschodziło nad amfiteatrem. Na regularnym festiwalu wystąpiliśmy rok później. Wtedy działy się cuda. Skaldom kazali podwijać długie włosy i chować pod słomkowe kapelusze. (śmiech) Nie wiem dlaczego, ale komuniści mieli fobię na długie włosy. Działały na nich jak płachta na byka.

- Wy też nosiliście długie włosy?
- Pewnie. Wyglądaliśmy jak poważny zespół rockowy.

- Co sprawiło, że od 1978 do 1983 roku nie śpiewał pan z Budką Suflera?
- Nagraliśmy dwie świetne płyty: „Cień wielkiej góry” i „Przechodniem byłem między wami”. Następny album powinien iść dalej w tym rockowym kierunku. Niestety: moi koledzy doszli do wniosku, że powinniśmy się udzielać bardziej przebojowo. Mnie się ten pomysł nie spodobał – i rozstaliśmy się na pięć lat. Ja robiłem swoje, oni robili swoje. Choćby akompaniowali Izabeli Trojanowskiej i Urszuli. To pomogło im utrzymać się na wysokim poziomie. Niestety: tego typu działania rozmyły trochę muzykę zespołu. W 1983 dziennikarz Radia Lublin, nieżyjący już Jerzy Janiszewski, doprowadził do tego, że zeszliśmy się na nowo. I od tego czasu do 2014 graliśmy już razem z dużymi sukcesami.

- Większość sukcesów Budki Suflera przypisuje się Romualdowi Lipko. A przecież pan był współkompozytorem wielu przebojów grupy.
- Większość płyt zrobiliśmy z Romkiem wspólnie i zawsze nam to szło szybko i sprawnie. Nigdy nie miałem ambicji bycia kompozytorem. Bo kompozytorem to jest Beethoven i Mozart. Ale chętnie pomagałem Romkowi w pisaniu piosenek. W jednej jest większy mój wkład, w innej – mniejszy. Piosenka jest tak ulotną formą, że nie trwa długo. Dlatego trzeba mieć do niej odpowiedni dystans. Jeśli się go nie ma, to człowiek jest po prosty śmieszny. Dlatego choć mam duży wkład w większość repertuaru Budki, to nie chodzę i nie krzyczę o tym wszędzie. Ja jestem przede wszystkim wokalistą – i to jest moja podstawowa rola.

- Budka Suflera była jednym z niewielu zespołów z czasów Peerelu, który odniósł po 1989 roku wielki sukces. Jak to się stało?
- Myśmy się jeszcze załapali na ten wczesny okres po przemianach politycznych, kiedy ludzie ciągle słuchali radia i kupowali płyty. A wielu innych wykonawców z naszego pokolenia już nie – i skończyli swe życie w niedostatku. To bardzo przykre. Bo byli to wybitni ludzie estrady.

- Płyta „Nic nie boli tak jak życie” sprzedała się w ilości ponad miliona egzemplarzy. I to już był na pewno dla was konkretny zarobek. Co pan sobie kupił za tantiemy z tego albumu?
- Postawiłem sobie dom i przestałem jeździć starym, zdechłym samochodem. (śmiech) Sukces tego wydawnictwa wywołał efekt kuli śniegowej: pojawiło się wielkie zapotrzebowanie na nasze koncerty. Mogliśmy więc grać z powodzeniem wiele kolejnych lat i utrzymywać z tego na przyzwoitym poziomie nasze rodziny. Ale to właśnie „Nic nie boli tak jak życie” zmieniło zasadniczo moją sytuację finansową. Oczywiście nie jestem wielbicielem muzyki pop – ale w tym przypadku mam wielki szacunek do tego albumu, który był utrzymany w takim stylu.

- Nie myślał pan, żeby przeprowadzić się z Lublina do Warszawy?
- Ale po co? Lublin jest 150 km od Warszawy i ta odległość nigdy nie stanowiła dla mnie problemu. Zawsze mogłem wszystko załatwić w stolicy. I całe szczęście koledzy myśleli podobnie i nic im do głowy takiego nie przyszło. Bo branie udziału w tym całym „zamieszaniu” w stolicy ma swoje dobre, ale też zdecydowanie złe strony. I dobrze, że to nas ominęło.

- Ucieszyło pana, że synowie Piotr i Wojtek poszli w pana ślady?
- Dzieciom zawsze się wydaje, że jeśli ojciec czy matka robią coś niekonwencjonalnego, to nie ma nic piękniejszego na świecie. Zresztą sam obu wysłałem do szkoły muzycznej i dzięki temu znają podstawy gry na instrumentach. Ale nigdy ich nie namawiałem do tego, by zajęli się śpiewaniem i graniem na poważnie. To był ich wybór. Mało tego: uprzedzałem ich, że to nie jest łatwy i przyjemny zawód, jaki się wszystkim wydaje. Że nie tylko dziewczyny i alkohol. Wręcz przeciwnie: to jest zawód, który wymaga silnego charakteru, bardzo odpornego na stres. Mimo to wybrali muzykę. Całe szczęście okazało się, że dobrze wykonują ten zawód. Są świetnymi muzykami – i to jest najważniejsze. Tymczasem wiele dzieci moich kolegów uprawia ten zawód z różnym skutkiem. Ja jestem szczęśliwy, że moi synowie są kompetentni i robią to, co powinni robić.

- Nagranie wspólnej płyty zbliżyło was do siebie?
- Nagraliśmy dwie płyty – studyjną i koncertową. Praca z własnymi dziećmi to duże przeżycie i wielka radość. Tak na dobrą sprawę, to myśmy się w tym czasie dopiero dobrze poznali. Bo wtedy, kiedy oni byli dziećmi i nastolatkami, to mnie nie było w domu, bo jeździłem na koncerty w kraju i za granicą. Tak na dobrą sprawę więc, kiedy zaczęliśmy występować i jeździć razem, to dopiero wtedy zaczęliśmy się nawzajem poznawać. Dlatego wspominam fantastycznie ten okres współpracy z synami.

- Piotrek i Wojtek zawiesili niedawno działalność wspólnego zespołu Bracia i każdy poszedł w swoją stronę. Co pan o tym sądzi?
- Ubolewam nad tym. To mi spędza sen z powiek. Zresztą wraz z ich menedżerem robiliśmy wszystko, aby do tego nie dopuścić. Niestety – nie udało się. Mam jednak nadzieję, że to nie jest ostateczne rozwiązanie. Że jeszcze do siebie wrócą i nagrają niejedną świetną płytę.

- Solowa płyta Piotra podoba się panu?
- Oczywiście. To fantastyczny wokalista. Tutaj nie było problemu, że on nie da sobie rady. Ze względu na sytuację musiał jednak skręcić z rockowej drogi w bardziej popową. Bo to co innego, kiedy jest się w ekipie, a co innego, kiedy trzeba przebijać się samotnie. Nagrał bardzo dobrą płytę i odniósł sukces. Ale ja wiem, że nadal drzemie w nim rockowy potencjał i nic tego nie zmieni.

- A jaką drogę wybrał pana najmłodszy syn – Krzysztof Junior?
- On ma inne zainteresowania. W tym roku kończy licencjat w szkole aktorskiej w Londynie i od nowego roku ma jeszcze iść na dwa kolejne lata. Teraz oczywiście jest w domu, bo wszystko jest zawieszone i jesteśmy pełni obaw. Zobaczymy co będzie. Tam jest wszystko zamknięte, u nas wszystko jest zamknięte. Krzysztof zawsze chciał być aktorem – ale też świetnie śpiewa i gra. Wybrał bardzo trudny zawód i do tego w obcym kraju. Ale jakoś sobie radzi i miejmy nadzieję, że szczęście mu dopisze, bo szczęście w tym zawodzie odgrywa ogromną rolę. Trzeba być w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu i znać odpowiednich ludzi. Wtedy wszystko zaczyna funkcjonować.

- A jak pan sobie radzi jako dziadek, bo ma pan wnuczkę i wnuka?
- Cóż: tak, jak kiedyś byłem nie za dobrym ojcem, tak teraz jestem nie za dobrym dziadkiem. Jakoś nie mam podejścia do małych dzieci. Ale staram się jak mogę. (śmiech)

- Nie żałuje pan, że pół wieku temu wybrał pan drogę wokalisty rockowego?
- W ciągu tego czasu zaliczyłem różne góry i dołki. To przecież normalne. Życie ludzkie nie polega na tym, że ma się same sukcesy. Zdarzały się więc i momenty, kiedy było bardzo trudno. Ale powiem szczerze, że nie bardzo widziałem się w jakimś innym zawodzie. Jak się coś robi pół wieku, to człowiek nie wyobraża sobie, by mógł się zajmować czymś innym.

- Przez pewien czas był pan posłem. Nie podobało się panu na Wiejskiej?
- Mimo, że pracowałem w sejmie, Budka nie zawiesiła wtedy działalności i koncertowaliśmy właściwie cały czas. Polityka nie miała więc wpływu na moją działalność sceniczną. Trwało to dwa lata – i myślę, że wystarczy. Nadal mam przyjaciół wśród polityków, ale czynnie nie chcę już tym zajmować. Już się w życiu napolitykowałem. (śmiech)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Krzysztof Cugowski: Długie włosy działały na komunistów jak płachta na byka - Plus Gazeta Krakowska

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl