Pan Andrzej znalazł dom w łódzkej Kochanówce. Piękny ogród, spokojne, miłe sąsiedztwo zachęcało do kupienia.
- Cena była dość wygórowana, bo aż 350 tysięcy złotych, ale wziąłem kredyt i kupiłem posiadłość - opowiada pan Andrzej. - Kilka dni później, będąc w kościele, usłyszałem, że zamieszkałem w domu, w którym doszło do... zabójstwa. Usłyszałem różne wersje śmierci młodego mężczyzny, narzeczonego córki właścicielki nieruchomości. Młody adwokat miał ponoć zginąć z rąk mafii.
Pan Andrzej zawsze uważał się za racjonalnego człowieka, ale gdy kilka dni później usłyszał, że woda w łazience sama się spuszcza - poczuł, że ze strachu zjeżyły mu się włosy. Był gotów zrezygnować z transakcji. Ale sprawa u notariusza była sfinalizowana, a pieniądze za dom prawie w całości w rękach sprzedającej.
- Gdy była właścicielka domu przyszła po ostatnią ratę pieniędzy za transakcję, moja żona zrobiła jej karczemną awanturę - opowiada pan Andrzej. - Kobieta nie wyjaśniła nam, jak doszło do zabójstwa, za to bez słowa zgodziła się obniżyć cenę domu o 20 tysięcy złotych. Ale my do odgłosów ze strychu oraz łazienkowych hałasów przyzwyczailiśmy się dopiero po pół roku...
Do zabójstwa doszło w bloku przy ulicy Batalionów Chłopskich, który należy do Spółdzielni Mieszkaniowej Sympatyczna.
- Mieszkanie należało do lokatora, więc to on je sprzedawał - mówi Tadeusz Kuciński, prezes Sympatycznej. - Nawet rozmawialiśmy w spółdzielni, że ciężko będzie zbyć to mieszkanie. Wiem jednak, że w końcu się to udało.
Mało atrakcyjne okazuje się mieszkanie przy ulicy Kasprzaka w Łodzi, w którym zmarł starszy mężczyzna. Pan Stanisław, 75-latek, mieszkał sam, ale często wyjeżdżał. Dlatego też sąsiadów nie zdziwiło, gdy przez prawie trzy tygodnie drzwi mieszkania na trzecim piętrze były zamknięte.
Ludzie wystawiają na sprzedaż mieszkanie z tragiczną historią w tle, skrzętnie ukrywają takie nieprzyjemne fakty
- Pod koniec czerwca tamtego roku na klatce schodowej zaczęło cuchnąć - opowiada emerytka, sąsiadka pana Stanisława. - Po dniu wietrzenia, które nic nie dało, wezwaliśmy właściciela budynku. Już wtedy wiedzieliśmy, z którego mieszkania tak śmierdzi. Administracja odnalazła kogoś z rodziny. Spadkobiercy zdezynfekowali mieszkanie i odmalowali ściany w pokoju, w którym zmarł pan Stanisław. Ale do dziś nie mogą sprzedać mieszkania.
Podobna sytuacja miała miejsce w Spółdzielni Mieszkaniowej im. Jagiełły w Łodzi.
- Ciało zmarłego mężczyzny leżało w mieszkaniu dwa tygodnie - mówi Wiesław Cyzowski, prezes SM. - Pan nie miał spadkobierców. Odnowiliśmy mieszkanie, żeby pozbyć się śladów tego zdarzenia. Przeprowadziliśmy dezynfekcję, a meble wywieźliśmy. I poszło na sprzedaż. Nie było tańsze niż inne. My nie mamy prawa obniżyć ceny lokalu z takiego powodu. Jeśli mieszkanie nie zostanie sprzedane, to za miesiąc ogłaszamy kolejny przetarg. I tak do skutku.
Sąsiedzi nierzadko przekazują ewentualnym chętnym do kupna lokalu informacje o tym, że doszło tu do tragedii. Legendą obrosła opowieść o mieszkaniu w Łodzi, na które rozpisano aż 20 przetargów.
Po roku spółdzielnia wycenia takie mieszkanie jeszcze raz. Z reguły jest wtedy tańsze.
- Mieszkanie po osobie zmarłej może być trudne do sprzedania - uważa Lech Nasalski, prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Żubardź. - Nawet w wielokrotnie remontowanym lokalu trudno pozbyć się charakterystycznego zaduchu. Szczególnie gdy zdarzają się tak drastyczne przypadki, jak te, z jakimi miałem do czynienia. Zmarły lokator był w tak zaawansowanym stanie rozkładu, że "przeciekł" przez sufit do sąsiadów.
Krzysztof Szczepaniak, szef łódzkiego biura nieruchomości Sukces twierdzi, że jeśli ludzie wystawiają na sprzedaż mieszkanie z tragiczną historią w tle, skrzętnie ukrywają takie nieprzyjemne fakty.
- Takie obciążenie na pewno nie byłoby na plus dla atrakcyjności nieruchomości - mówi Krzysztof Szczepaniak. - I nie pomogłoby w sprzedaniu go. Myślę, że wartość takiego lokalu mogłaby spaść o 10 do nawet 20 procent.
***
Z Jolantą Białogórzec, psychologiem z Łodzi, rozmawia Jolanta Sobczyńska
Żyjemy w XXI wieku. Twierdzimy, że jesteśmy racjonalni. Ale gdy ktoś proponuje nam zamieszkanie w domu, w którym popełniono samobójstwo albo doszło tam do zabójstwa - wzdrygamy się. Nie chcemy żyć w takim miejscu. Dlaczego? Boimy się duchów zmarłych?
Zetknięcie się ze śmiercią budzi w nas osobiste lęki. Każe nam sobie uświadomić, że my też umrzemy. Dlatego nie chcemy żyć w miejscu "naznaczonym". Gdy do śmierci dochodzi w naszej rodzinie albo umiera inna bliska osoba, przechodzimy przez cały rytuał oswojenia się ze śmiercią. I jest to z reguły rytuał zbiorowy - msza święta żałobna i pogrzeb w towarzystwie innych osób opłakujących śmierć. W ten sposób przeżywamy czyjeś odejście. Łatwiej nam wtedy przeboleć śmierć. Zaś w przypadku odejścia obcej osoby, np. z takiego mieszkania, nie chcemy wgłębiać się w tę tragedię.
Świadomość śmierci generalnie jest dla nas tak trudna do zaakceptowania?
Oczywiście. Żyjemy przecież w kulcie młodości. Wszyscy chcemy być długo piękni, bogaci i zadowoleni z życia. Gdzie więc tu miejsce dla śmierci jakiegoś nieznanego nam emeryta albo samobójstwo kogoś, komu w życiu się nie powiodło?
Druga sprawa to miejsce, w którym żyjemy. Mieszkamy w Łodzi, w dużym mieście. Tu się żyje szybko i intensywnie. Tu nawet własnych schorowanych, niedołężnych, starych rodziców i dziadków, czyli najbliższych, oddajemy do szpitala bądź instytucji opiekuńczych.