Dyrektor ze służbową wizytą w Gdańsku. Pracownicy: "z rodziną i apartamencie"
Według informacji, które dostarczyli nam sfrustrowani pracownicy MDP, dyrektor Ireneusz Maj na przełomie sierpnia i września udał się na służbowy wyjazd do Gdańska. Zaproszono go na obchody dziesiątej rocznicy powołania Europejskiego Centrum Solidarności, natomiast nie bawił w Gdańsku sam. W podróż służbową Toyotą Raw Hybrid - jak twierdzą pracownicy - zabrała się nim rodzina: małżonka i dwójka dzieci, a jak dodają, nie była to pierwsza tego typu podróż w gronie rodzinnym. Koszty wyjazdu pokrył budżet MDP, a dyrektor z rodziną mieli przez ten czas przebywać w apartamencie. Według informacji podanych przez trójmiejskie portale, ostatnim dniem obchodów miał być 31 sierpnia, ale dyrektor Maj bawił w Gdańsku od 30 sierpnia, aż do 2 września. W jaki sposób tłumaczy tę rozpiętość pobytu dr Maj i czy trzeba było wynajmować aż apartament? Otóż według dyrektora ostatni punkt wydarzenia miał miejsce nie 31 sierpnia, a 1 września o godz. 20.30, stąd powrót do Łodzi nastąpił 2 września.
Nadmieniam, że w ramach wyjazdu służbowego został wynajęty pokój hotelowy w związku z czasookresem wydarzenia - wyjaśnia dr. Maj - Koszty pobytu wyniosły 1250 złotych i zostały pokryte z budżetu Muzeum. Podróż odbyła się samochodem służbowym w związku z odbywaną delegacją służbową. Informuję, że Muzeum nigdy nie pokrywało jakichkolwiek kosztów dotyczących odbytych podróży członków mojej rodziny.
.
Dyrektor nie zaprzecza zatem, że przy okazji oficjalnej wizyty w Gdańsku gościła z nim rodzina, zaznacza jedynie, że "Muzeum nigdy nie pokrywało jakichkolwiek kosztów dotyczących odbytych podróży członków mojej rodziny", z tym, że sformułowanie "nigdy nie pokrywało" można interpretować również, jako przyznanie, iż wizyta w Gdańsku faktycznie nie była jedyną służbową w towarzystwie rodziny. Ale jest coś jeszcze. Otóż Dziennik Łódzki dysponuje kopią faktury za ten właśnie pobyt, a opiewa ona na okrągłą kwotę 2,5 tys. zł brutto w dniach 30 sierpnia - 2 września. Fakturę - z kwotą dwukrotnie wyższą, niż koszt podany przez dyrektora - wystawiła spółka oferująca apartamenty na pobyt czasowy w centrum Gdańska.
Ireneusz Maj, historyk ze stopniem naukowym doktora, wcześniej dyrektor jednego z łódzkich gimnazjów, na trzyletnią kadencję dyrektora Muzeum Dzieci Polskich - Ofiar Totalitaryzmu, został powołany przez ministra Piotra Glińskiego (PiS) w czerwcu 2022 r., na trzyletnią kadencję. Tworzy tę instytucję od podstaw, a ma ona zachować pamięć o niemieckim obozie pracy dla polskich dzieci zorganizowanym na terenie Litzmannstadt Getto przy ul. Przemysłowej podczas okupacji. To właśnie tam docelowo ma być zlokalizowana siedziba muzeum, które tymczasowo mieści się w lokalach wynajętych w prywatnej kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 90. Niegdyś mieściło się tam łódzkie biuro Rzecznika Praw Dziecka, a zatem i Mikołaja Pawlaka. Mikołaj Pawlak, łódzki prawnik, praktykę adwokacką zawiesił, ponieważ w czerwcu 2016 r. - już za rządów PiS - został dyrektorem nowego wówczas departamentu spraw rodzinnych i nieletnich w resorcie sprawiedliwości. Dwa lata później Sejm wybrał go na Rzecznika Praw Dziecka, którym był do sformowania nowego rządu PO-Trzecia Droga-Lewica w grudniu 2023 r. Choć dyrektora MDP na stanowisko formalnie powołał Gliński, to jednak w branży właśnie Pawlak uchodzi za faktycznego promotora dr Maja, jak i w ogóle pomysłodawcę utworzenia muzeum poświęconego dzieciom z obozu na Przemysłowej.
"Straszy, ludzie chodzą na terapię, inni na tabletkach"
Dyrektor Maj to muzeum traktuje jak swój prywatny folwark, a przecież dysponuje pieniędzmi państwowymi - słyszymy podczas rozmów z pracownikami, którzy sami się do zgłosili. - Nie chodzi tylko o to, że zabiera ze sobą rodziną, ale wozi ją nagminnie służbowym autem w godzinach pracy po Łodzi, a to przecież samochód do dyspozycji muzeum. Bywały sytuacje, że pracownicy rozwozili materiały na wystawy prywatnymi samochodami. Jako współautorkę pracy naukowej o załodze obozu na siłę próbował dopisać własną żonę, historyczkę, choć nie miała z tą pracą nic wspólnego, na szczęście się z tego nepotyzmu wycofał, ale są inne przykłady. Księgowa to jego koleżanka ze studiów, rzecznik prasowa to była "pogodynka" z TV Trwam, zatrudniona chyba w podzięce za zapraszanie dyrektora do tej telewizji na wywiady. Tymczasem nas dyrektor straszy nieprzedłużaniem umów o pracę. Pracuje tu ze dwadzieścia osób, połowa to klakierzy dyrektora, a wśród reszty są ludzie przez dyrektora mobbingowani. Nie tylko straszy zwonieniami, nieprzedłużaniem umów, ale zwraca się do nas z brakiem szacunku, z pozycji siły, wydaje polecenia służbowe i ocenia naszą pracę przez komunikator whatsapp, często po godzinach pracy, a bywało, że późną nocą. Przecież to jest wywieranie presji i nękanie w czasie prywatnym. Jeden z kolegów nie wytrzymał, rzucił muzeum i jest zadowolony, mimo, że w nowej pracy jest o wiele słabiej wynagradzany. Niektórzy są naprawdę załamani, chodzą na terapię, inni pracują na tabletkach uspokajających.
Dyrektor Maj zaprzecza. "Nieprawdą jest aby nagminna była praktyka „wożenia” członków mojej rodziny służbowym samochodem" - odpowiada. Samochód - jak tłumaczy dalej - wykorzystywany jest do podróży służbowych, spotkań z byłymi więźniami i świadkami historii, poza tym wykorzystują również inni - uprawnieni do tego - pracownicy Muzeum, transport materiału na wystawy z uwagi na gabaryty odbywa się przy użyciu samochodu dostawczego. Polityka personalna po "po znajomości"? W kwestii zatrudnienia księgowej dyrektor wyjaśnia, że "wybór osoby na stanowisko poprzedzony był rozmowami rekrutacyjnymi", natomiast "w Muzeum nie jest zatrudniona osoba na stanowisku rzecznika prasowego."
To jednak kwestia czysto semantyczna: faktycznie w strukturze muzeum nie ma rzecznika prasowego, ale jest biuro prasowe i jego kierownik, która - jak sprawdziliśmy - rzeczywiście wcześniej występowała w roli pogodynki w TV Trwam. Dyrektor Maj odpowiada, że jego "uczestnictwo w programach w TV Trwam wynikało ze statutowego obowiązku rozpowszechniania wiedzy na temat działalności statutowej Muzeum w tym przekazu historycznego o niemieckim obozie dla polskich dzieci w Łodzi", a "dzięki wyemitowanym audycjom udało się odnaleźć jednego z żyjących jeszcze więźniów obozu przy ul. Przemysłowej oraz osoby germanizowane". Nie o to jednak pytaliśmy. Odpowiedź na pytanie czy zatrudnienie "pogodynki" to dowód wdzięczności, nie padła.
Dyrektor zaprzecza również, że kiedykolwiek próbował swą małżonkę uczynić współautorką publikacji, w pracy nad którą de facto nie uczestniczyła.
Nieprawdą jest abym usiłował włączyć swoją żonę jako współautorkę publikacji o załodze obozu pt. „Załoga niemieckiego obozu dla polskich dzieci i młodzieży w Łodzi (1942-1945) - deklaruje dyrektor Irenusz Maj. - Moja żona, która również jest historykiem wspierała mnie w procesie redakcyjnym publikacji. Nie pobierała nigdy z Muzeum żadnego wynagrodzenia i odmówiła również wymienienia jej osoby w podziękowaniach we wstępie książki.
Dziennik Łódzki jest jednak w posiadaniu notatki, którą sporządziła osoba pracująca nad tekstem tej naukowej publikacji. Pisze ona wprost o zdziwieniu "informacją, że wspólnie z Panią dr J. Maj jest współautorem publikacji o załodze". Dalej czytamy o skierowanym wprost do dyrektora "zaskoczeniu takim obrotem sprawy (...) że Pańska żona Pani dr J. Maj zostanie współautorką publikacji". Z dalszego tekstu notatki wynika jednak, że dyrektor zmienił front. Czytamy, iż poinformował, że w razie odmowy akceptacji "współautorstwa z Pana żoną Panią dr J. Maj" (cytat dosłowny - red.) nie będzie "konsekwencji służbowych". Dyrektor zapewnia, że małżonka "nie pobierała nigdy z Muzeum żadnego wynagrodzenia", ale o to przecież nie pytaliśmy, bo pracownicy zarzutów o takiej treści nie stawiali.
Dyrektor Maj zaprzecza również oskarżeniom o stosowanie mobbingu.
Nigdy nie stosowałem ani nie stosuję wobec pracowników mobbingu - wyjaśnia dyrektor MDP. - W Muzeum wdrożona jest procedura antymobbingowa i każdy z pracowników ma możliwość zgłaszania wszelkich zachować noszących znamiona mobbingu. Nadmieniam, że do chwili udzielania niniejszej odpowiedzi żadne zgłoszenie nie wpłynęło. Co tydzień organizowane są w Muzeum spotkania pracowników z Dyrektorem, na których omawiane są sprawy bieżące. Nigdy podczas tych spotkań pracownicy nie podejmowali tematyki zagadnień zawartych w pytaniach skierowanych przez Pana do mnie. Dementuję twierdzenia znajdujące się w treści przesłanych pytań, będąc jednocześnie zaskoczonym pojawieniem się takich informacji.
"Przesłuchania, przetrząsanie komputerów, straszenie pozwami"
Dlaczego nikt z pracowników nigdy nie skorzystał z procedury antymobbingowej? Odpowiedź jest prosta: bali się. Pracownicy, z którymi rozmawialiśmy nie tylko zastrzegali anonimowość, ale również prosili by pisać o nich bezosobowo, bez rozróżniania płci pracownik/pracowniczka, bo "dyrektor jest nieobliczalny i zawęzi krąg podejrzanych o konszachty z prasą". Co więcej, według relacji, jaką otrzymaliśmy, w przedpołudnie dnia, w którym dyrektor Maj otrzymał pytania od Dziennika Łódzkiego (czwartek 19 września), w muzeum rozpoczęło się "śledztwo". Pracownicy byli indywidualnie wzywani przez dyrektora na "przesłuchania" w obecności prawniczki, która - jak usłyszeliśmy - "straszyła formułkami o pozwach za zniesławienie", a potem dyrektor z informatykiem "przetrząsali" służbowe komputery pracowników. Według naszej wiedzy w jednym z nich znaleziono plik z pismem adresowanym do ministra kultury i dziedzictwa narodowego, w których znalazł się opis sytuacji, atmosfery w muzeum i praktyk dyrektora mniej więcej tożsamy z tym, co pracownicy relacjonowali Dziennikowi Łódzkiemu. Pisma do ministra kultury pracownicy jednak wysłać nie zdążyli.
Budżet muzeum, czyli de facto dotacja ministerstwa kultury, wynosi około 3 mln zł. rocznie.
