Autorka podkreśla, że to nie jest autobiografia. Bo książkowa matka, z której życiem zmaga się narratorka, czyli córka po trzydziestce z świeżo narodzonym dzieckiem ma dość skomplikowaną przeszłość. Przejawia talenty artystyczne, nadużywa alkoholu, kilkakrotnie się rozwodzi. A jednocześnie jest pełna fantazji, być może pijackiej, ale za to jakiej i jednocześnie daje od dzieciństwa swojej córce mądre życiowe rady.
Są tu sceny żałosne, ale jednocześnie niezwykle zabawne, jak wiara w wygraną w Lotto i wyjście do sklepów z wielkimi torbami na zakupy za wygraną, której nigdy nie ma, albo nocna wyprawa na sanki zakończona złamaniem przez matkę ręki. Do ambulatorium zgłosiła się rano w obawie przed odwiezieniem na izbę wytrzeźwień.
Autorka tworząc portret bez wątpienia toksycznej matki jednocześnie z czułością opisuje jej dobre cechy – szczególnie pracowitość i życiową zaradność, która może nie przekładała się na wielkie pieniądze, ale pozwalała jakoś związać koniec z końcem. Że była biednym dzieckiem matki alkoholiczki? Ale zapamiętuje na całe życie jej bezcenną poradę: „najważniejsze to nie być od nikogo zależną… To najohydniejsze, co może spotkać kobietę”. I drugą - „musisz mieć jakąś pasję i przede wszystkim dużo się uczyć. Czego się nauczysz, tego nikt ci nie zabierze”.
To także opowieść o lęku dziecka. Że matka się spóźni, wróci pijana, że coś jej się po pijanemu stanie. O strachu, że umrze. I o długiej drodze do wychodzenia z tego strachu. O życiu w czasach hegemonii niedzielnego programu „Disco Relax” na Polsacie i rozmowach o Dostojewskim. Mira Marcinów takie chwile kwituje bezbłędnie lakonicznymi formami – specjalnie umieszczonymi na niezadrukowanych niczym więcej kartach tej ciekawej edytorsko książki. „Jedno piękne wspomnienie z dzieciństwa i jesteś zbawiony. Jeśli to prawda, moja matka mnie ocaliła”. Takich celnych lakonicznych zdań, sądów jest w „Bezmatek” mnóstwo. Pozwalają na oddech, refleksję.
I te porównania. „Matka – substancja silnie uzależniająca”. Kiedy żyła, autorka pisze , że wielokrotnie lądowała na odwyku. Książkę pisze już po śmierci matki – stan ten idąc tropem jej rozumowania to „pełna abstynencja”. Kiedy wspomina złotą myśl, że „kochać znaczy powiedzieć drugiemu: ty nie umrzesz” zestawia ją ze swoją sytuacją, w które musiała matce powiedzieć, że umiera i kwituje lakonicznym zdaniem: „A nikogo tak bardzo nie kochałam”. Mocna, chciałoby się rzec – męska proza. A jednocześnie kipiąca od wypowiedzianych i niewypowiedzianych emocji.
Mira Marcinów zestawia wózek inwalidzki matki z wózkiem swego dziecka, zastanawia się, czy kochać życie to znaczy fascynować się facetami, kobietami zresztą też, pyta czym jest uprawianie seksu podczas przeżywania żałoby. I nie daje żadnych odpowiedzi. Zmusza do myślenia, nie narzuca swojego zdania.
Kiedy pisze o umieraniu matki, porusza też kwestię onkodziwek. Tak nazywa osoby, które uprawiają seks w zamian za leczenie onkologiczne dla bliskiej osoby, szczególnie kiedy lekarze mówią o braku rokowań. Że próbuje szokować? Pewnie prawda leży pośrodku, w każdym razie – nie eksploruje tego tematu – po prostu sygnalizuje, że są ludzie gotowi dla swoich bliskich na najróżniejsze poświęcenia.
Mira Marcinów uczy pogodzenia się ze śmiercią. Konstatuje fakt, że już nigdy nie będzie niczyją córką. I bardzo pięknie pisze o ostatnich chwilach spędzonych przy umierającej matce, o wysłyszeniu jej ostatniego tchnienia. O takim odchodzeniu pewnie każdy w skrytości marzy. Wraz z „Rzeczami, któych nie wyrzucił” Marcin Wicha i „Kontenerem” Marka Bieńczyka zabiera głos na temat odchodzenia matki. Głos mocny, osobny, własny, a jednocześnie pełen literackiej kreacji. Głos szczery i potrzebny. Uczący bezwarunkowej miłości do końca życia.
Czytaj też: Fotograf, idealny mąż, chory szaleniec?
Czytaj też: Policjant kryje dilera i gwałciciela
Czytaj też: Tragedia podczas zabaw seksem
