Sebastian Riedel to muzyk, syn Ryszarda Riedla z Dżemu: Cały czas uczę się być ojcem

Marcin Zasada
Jakiej muzyki słuchał jako 7-latek. Jakim ojcem był jego ojciec i jakim ojcem sam jest. Skąd w sypialni robotniczego Śląska wziął się ostatni hippis naszych czasów. Opowiada Sebastian Riedel, syn Ryszarda
Jakiej muzyki słuchał jako 7-latek. Jakim ojcem był jego ojciec i jakim ojcem sam jest. Skąd w sypialni robotniczego Śląska wziął się ostatni hippis naszych czasów. Opowiada Sebastian Riedel, syn Ryszarda Karina Trojok
Na klatce schodowej naszego bloku wiecznie koczowali fani Dżemu. Dzieciaki z całej Polski. Ciągle bazgrali po ścianach słowami piosenek, że kochają Ryśka... Mieliśmy malowanie za malowaniem, ludzie z administracji przychodzili do nas z pretensjami, straszyli, że następnym razem to my będziemy musieli kupować farbę - mówi Sebastian Riedel, lider grupy Cree, syn Ryszarda Riedla, w rozmowie z Marcinem Zasadą.

Niedługo, już 7 września, Ryszard Riedel skończyłby 62 lata. Gdyby pana ojciec żył, co dałby mu pan na urodziny?
Co bym dał? Jako nastolatek wymyślałem mu różne małe niespodzianki. Takie intymne. Dziś pewnie byłaby to jakaś książka o Indianach. Może Jamesa Fenimore’a Coopera?

Pamięta pan ostatnie urodziny ojca?
Powiem, które pamiętam najlepiej. Gdy ojciec kończył 33 lata. Rok 1989, sam miałem wtedy 11 lat. W Tychach nie było za wiele lokali, w których można by zorganizować taką imprezę. Więc do naszego mieszkania w bloku schodzą się kolejni goście, jest rzesza znajomych muzyków, a jubilata nie ma. Przyjdzie w końcu czy nie? Urodziny miały się zacząć o godzinie 17. O godzinie 20 już nawet ja pytałem, czy tacie przypadkiem nie pomyliły się daty. Wracał z trasy z Dżemem, chyba okrężną drogą. Przyjechał w końcu gdzieś około 21. Miał efektowne wejście.

Wiadomo, rock&roll. Ojcem był też rockandrollowym?
Potrafił być stanowczy. Gdy spóźniłem się do domu, a czas wieczorami miałem do godziny 21, ojciec dawał mi szlaban i przez parę następnych dni musiałem się pilnować. Ale w domu mieliśmy raczej partnerskie, przyjacielskie stosunki. Moje najlepsze wspomnienia wiążą się z muzyką, której z ojcem słuchaliśmy, o której gadaliśmy godzinami. To on nauczył mnie rocka, on pokazał mi Jimiego Hendrixa, Led Zeppelin... Pytał, co sądzę o tej czy tamtej piosence. Co czuję...

I co pan czuł?
Jako 7-latek znałem kawał muzycznej klasyki. Jaką piosenkę najbardziej lubisz, dziecko? Lynyrd Skynyrd! To był pierwszy zespół, który mnie szczerze zainteresował. Żywa muzyka, gitarowa. Męczyłem ich kasetę, którą dostałem od ojca. Już wtedy jeździłem z nim na próby, na koncerty Dżemu. Zacząłem grać na bębnach… To był dla mnie zaczarowany świat.

Pan też zarażał ojca muzyką, którą sam odkrywał?
Z czasem tak. Przynosiłem do domu masę nowych rzeczy. „Tata, posłuchaj tego, to Aerosmith”. „A Nirvanę słyszałeś?”. „Tego nie znasz, Metallica”, płyta „Master of Puppets”. Podobało mu się, choć to dużo mocniejsze granie od klasycznego rocka. Ojciec miał świetne ucho, dobrego czuja. Kiedyś dał mi kasetę zupełnie nieznanego jeszcze wtedy zespołu. Mówił: „Zobaczysz Bastek, że za dwa lata to będzie jedna z największych kapel na świecie”. Kapela nazywała się Guns N’ Roses.

Takich scen nie było w „Skazanym na bluesa”. Podobno mieliście z siostrą trochę pretensji o to, jak życie waszej rodziny przedstawiono w biograficznym filmie o pańskim ojcu.
Strasznie mroczny to był obraz. Tak, jakby w naszym domu nigdy nie było normalnie. Było.

Było, ale to nie jest temat na film?
Jak jest normalnie, pewnie nikogo to nie interesuje. Rozumiem, że reżyser miał swoją wizję. Inna sprawa, że sam film był całkiem dobry.

Widział pan trochę ojca w Tomaszu Kocie, który zagrał główną rolę?
Nie, nie za bardzo. Choć to oczywiście bardzo zdolny aktor. Bywał u nas w domu, dyskutował z matką, żeby wczuć się w rolę, ale dla ludzi, którzy znali mojego ojca, to zawsze będzie tylko film. Na przykład te słynne kapelusze. Tata nosił je bardziej po kowbojsku (śmiech). Kiedyś widziałem Kota na planie w dżinsowej katanie z rozpiętymi guzikami. Musiałem tłumaczyć, że tata zawsze guziki w katanie zapinał.

Pytam o to, bo ciekawi mnie, na ile mitologia rock&rolla różni się w tym przypadku od zwykłego życia, które, o dziwo, rockowi herosi też prowadzą.
Tak, ojciec bywał też zwykłym człowiekiem. Zresztą chciałbym opowiedzieć o tym w książce, która ukaże się prawdopodobnie późną jesienią. Zabierał nas na lody, czasem pomagał w odrabianiu lekcji. Świetnie rysował, dzięki czemu nie mieliśmy z siostrą problemów z plastyką.

Pan jako Riedel miał w szkole łatwiej czy trudniej?
Czy łatwiej? Moje nazwisko było bez znaczenia. Trudniej miałem, bo w klasie jako jedyny nosiłem długie pióra. Ojca wiele razy wzywano w tej sprawie: „Panie Riedel, czemu, na Boga, pan pozwala, żeby syn tak wyglądał?”. Nie wiem, co odpowiadał, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby zaprowadzić mnie do fryzjera. Pozwalał mi być takim, jakim sam chciałem być.

Magazyn „Rolling Stone” napisał o Ryszardzie Riedlu, że był ostatnim prawdziwym hippisem naszych czasów. Wzniosłe słowa. A pan nie marzył przypadkiem, żeby mieć takiego ojca, który do 16 podbija znaczki na poczcie, a potem po prostu wraca do domu?
Nigdy. Bo odkąd pamiętam, byłem szczerze zafascynowany tym, co ojciec robił, klimatem na koncertach Dżemu, magią muzyki. Muzyka to również znaczna większość mojego życia, również tego bez ojca.

Naprawdę nigdy nie przeklinał pan ojca, że nie mogliście żyć jak standardowa rodzina?
Serio, nigdy. Ja żyłem razem z nim - muzyką, koncertami, próbami, pisaniem piosenek... Ile tylko szkoła pozwalała. Nauczycielem czy lekarzem, jak widać, nie zostałem.

Jak dorastało się z tą legendarną popularnością Ryśka Riedla w Tychach?
Czasem nie mieściło mi się to w głowie. Na klatce schodowej naszego bloku wiecznie koczowali fani Dżemu. Dzieciaki z całej Polski. Ciągle bazgrali po ścianach słowa piosenek, że kochają Ryśka... Mieliśmy malowanie za malowaniem, ludzie z administracji przychodzili do nas z pretensjami, straszyli, że następnym razem to my będziemy musieli kupować farbę. Nawet w Tychach ciężko było pójść z ojcem na spacer bez ogonka fanów, dlatego często wybieraliśmy raczej ustronne ścieżki. W niedziele zwykle chodziliśmy na obiad do restauracji. Była tam scena, wieczorami odbywały się dancingi, więc tatę ciągle proszono: „Panie Ryśku, może by pan coś zaśpiewał”. Odpowiadał zawsze, że to wykluczone, bo nie przyszedł tu śpiewać, tylko zjeść obiad z rodziną.
Ostatni hippis naszych czasów i do tego w mieście ludu pracującego.
Inne czasy wtedy były. Komuna, wszędzie szaro, buro. Więc jak się trafiał ktoś barwny, to tym mocniej się od tej szarości odróżniał. Inaczej też ludzie na niego patrzyli.

Zastanawiał się pan kiedyś, skąd w Tychach wziął się ten kolorowy ptak?
Nikt tego nie wie. Po prostu nosił w sobie coś innego niż wszyscy.

Dziś wszyscy wiedzą, kim był Rysiek Riedel. Ale nie ma pan wrażenia, że - nawet po latach - na Śląsku bardziej się go jednak wstydzimy, niż potrafimy wykorzystać jego legendę?
Wszyscy na Śląsku wiedzą, kim był Riedel, znamy jego historię i tyle. Życie toczy się dalej.

W porządku. Ale weźmy Festiwal Riedla. Był taki, prawda? W nazwie miał dopisek „Ku przestrodze”. Czy ktoś widział, żeby na przykład w Seattle upamiętniano Jimiego Hendrixa czy Kurta Cobaina, przypominając potomnym: „Uwaga proszę państwa, to był pijak i narkoman”?
Mamy trochę taką mentalność, że nawet największym artystom wolimy ciągle wypominać, co niewłaściwego zrobili w swoim życiu, zamiast skupiać się na tym, co pięknego, wartościowego po sobie zostawili. A co do festiwalu - w końcu nie wyraziłem zgody na używanie nazwiska mojego ojca. Jakoś dziwnie rozwijała się ta impreza, zresztą finalnie w ogóle wyprowadziła się z Tychów, co było dla mnie trudne do wytłumaczenia i zaakceptowania.

Na ile życiorys ojca był przestrogą dla pana?
Na tyle, że wiedziałem, że w narkotyki na pewno nigdy bawić się nie będę. Zresztą, nie ma co udawać: sam ojciec ostrzegał przed tym wszystkich ludzi, powtarzał, że nie na tym polega rock&roll.

Powszechnie uważa się, że dzień rockowego muzyka składa się z dwudziestu godzin sex, drugs i rock&roll, a przez pozostałe cztery godziny modli się do Belzebuba.
Tata uważał, że gdyby artyści nie mordowali się narkotykami, ich muzyka mogłaby być jeszcze lepsza. Od dragów zawsze trzymałem się daleko. Alkohol? Staram się korzystać z umiarem.

Ile pan za młodu rozumiał z tego, co działo się z ojcem w jego najtrudniejszych momentach?
Wiele widziałem i trudno te rzeczy opisać. Ojciec próbował mi kiedyś tłumaczyć, że to choroba, która go wyniszcza od środka. I że wciąż próbuje leczyć się, żeby zacząć żyć inaczej. Gdyby to tylko było takie proste.

Muzycznie poszedł pan w ślady ojca. Pan wybrał muzykę czy ona pana?
Przez pewien czas myślałem, że może zajmę się fotografią. Interesowała mnie, w sumie też byłbym blisko muzyki. Właściwie to dopiero po śmierci ojca postanowiłem, że zajmę się graniem na poważnie, na całego. Bo wcześniej sam nie wiedziałem, co robić. Brakowało mi wiary, może śmiałości, że ma to sens. Bałem się porównań do taty, zwłaszcza że muzycznie postawił poprzeczkę bardzo wysoko.

Jak i Lennon, Marley czy Dylan swoim dzieciom. Słyszał pan to pytanie z 250 razy, więc jeszcze raz: nazwisko Riedel młodemu muzykowi bardziej otwierało drzwi, czy jednak trudniej było pogodzić się ze świadomością, że ojca pan pewnie nie przeskoczy?
Najtrudniejsze były chyba te ciągłe porównania. Czy syn śpiewa gorzej, czy lepiej od ojca? Czy gra to samo, czy coś innego? Czy jest podobny, czy nie? Ładniejszy czy brzydszy… Dla mnie oznaczało to trzy razy cięższą pracę, trzy razy więcej wysiłku - nie tylko po to, by sprostać oczekiwaniom, ale żeby też nie kojarzyć się tylko z dorobkiem ojca.

To dlatego nigdy nie chciał pan zastąpić ojca w Dżemie?
Nie było nigdy takiego pomysłu. Gdy zmarł ojciec, ja miałem… ile? 16 lat.

Ale potem w Dżemie zmieniali się wokaliści. Nie kusiło pana, żeby spróbować?
Nawet gdy takie pytania gdzieś się pojawiały, odpowiadałem tak samo: że to wykluczone. Z szacunku do ojca przede wszystkim. Ale też dlatego, że śpiewając w Dżemie, nic swojego bym pewnie już nie stworzył. A ja zawsze chciałem mieć swoją własną kapelę.

Nazwę Cree wymyślił Ryszard?
Można tak powiedzieć. Gdy poprosiłem go o pomoc, otworzył książkę ze spisem indiańskich plemion. Znalazł Cree, kanadyjskie plemię. Istnieje do dziś. Nazwa świetnie brzmiała i nawiązywała do grupy Free, którą lubiłem i której kawałki chciałem grać. Mieliśmy z kolegami po 13 lat. Znaliśmy się od piaskownicy. Niewiele potrafiliśmy, właściwie przez jakiś czas mieliśmy tylko nazwę, ale zapał był ogromny.

Ojciec pana recenzował?
Był na naszym pierwszym koncercie na osiedlu F w Tychach. Prosiłem go nawet, żeby z nami zaśpiewał, ale powtarzał, że to nam w niczym nie pomoże, bo musimy pracować na swój rachunek. Po koncercie pytałem go, jak wyszło. „Było dobrze. Jeszcze z dziesięć lat pogracie w piwnicy i coś z was w końcu wyrośnie”.

Minęło ile?
W tym roku będzie 25. Mamy w związku z tym pracowitą jesień. Jutro (sobota, 1 września) zapraszamy wszystkich nad jezioro Paprocany w Tychach, na koncert „Rock na plaży”. Zagrają m.in. Dżem, Cree i TSA.

A po co pan otworzył w Tychach swój klub?
Żeby grać w nim muzykę. Pomysł narodził się podczas trasy, którą graliśmy w Stanach Zjednoczonych. Riedel Music Club istnieje krótko, od marca. We wrześniu zaczynamy sezon koncertowy: w niedzielę, 2 września, zagra u nas legendarny Roman „Pazur” Wojciechowski. Na 8 września planujemy imprezę ku czci mojego ojca, z okazji jego urodzin. Będzie Śląska Grupa Bluesowa.

Jakim pan jest ojcem?
Uczę się być ojcem. Uczę się całe życie. Jaki jestem? Wydaje mi się, że przede wszystkim spokojny, może zbyt spokojny. Wobec dzieci nie potrafię być stanowczy.

Pański najstarszy syn za rok skończy 18 lat. Też muzyk?
Nie, choć też słucha dużo muzyki. Ale innej niż ja słuchałem i mój ojciec. Świat się chyba bardzo zmienił, bo trudno mi ją nawet określić i nie za bardzo gra mi w sercu. To chyba jakiś pop.

Są jakieś słowa ojca, które pan, też jako ojciec, powtarza swoim synom?
Tak. Że najważniejsze jest bycie razem. Jedność. Szczerość. Synów mam aż czterech, w tym pięcioletnich bliźniaków, więc wyzwanie jest wielkie. Pytał pan, co dałbym dziś ojcu na urodziny? Pokazałbym mu wnuki.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Sebastian Riedel to muzyk, syn Ryszarda Riedla z Dżemu: Cały czas uczę się być ojcem - Plus Dziennik Zachodni

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl