Pasek artykułowy - wybory

Stosław Kowalski: Walcząc na Monte Cassino, całym sercem oddani byliśmy Polsce. Z tego jestem dumny

Anita Czupryn
Melchior Wańkowicz: Bitwa o Monte Cassino(1945-1947) / public domain
Walcząc na Monte Cassino, całym sercem oddani byliśmy Polsce. Z tego jestem dumny, i szczęśliwy, że żyję i mogę tam jeździć - mówi kpt. Stosław Kowalski, żołnierz armii Andersa.

Długą drogę musiał Pan przebyć, zanim jako jeden z pierwszych Polaków wszedł na Monte Cassino. Zaczęło się od wywózki za Ural?
To były masowe wywózki. Całe pociągi szły na Sybir, do Kazachstanu, do Samarkandy. Był 1941 rok, mieszkaliśmy w Wilnie. Ale urodziłem się w Toruniu, a do gimnazjum im. Adama Mickiewicza chodziłem w Bydgoszczy. Ojciec był lekarzem wojskowym, profesorem medycyny, zginął w wypadku samochodowym. Najstarszy brat, też wojskowy, kapitan, zginął pierwszego dnia wojny, między Krakowem a Częstochową. Miał 28 lat. Mama zabrała mnie, starszego o rok brata i najmłodszą, siedmioletnią siostrzyczkę na Kresy. Mama była doktorem farmacji, pracowała w Wilnie w szpitalu wojskowym. Akurat skończyłem w Wilnie liceum przy uniwersytecie Stefana Batorego. Zakończenie roku miały zwieńczyć zawody lekkoatletyczne wszystkich szkół. Trenowałem cały rok, aby wziąć w nich udział. Biegałem na 1500 metrów. Nie doczekałem zawodów. Rosjanie w nocy załomotali do drzwi. Powiedzieli: „Bierzcie ze sobą wszystko, co najlepsze”. Wziąłem album fotograficzny i kolczatki - buty sportowe z gwoździami, jakich używało się do biegania na stadionach. To było dla mnie wszystko, co miałem najlepszego. Zaraz też oddzielili od nas brata. Jak dowiedzieliśmy się później, trafił na północ, do Kamczatki.

A Pan z mamą i siostrą?
Po kilku tygodniach wyczerpującej podróży wagonami, po 60 osób w jednym wagonie, trafiliśmy do łagrów w Ałtajskim Kraju, do karnego kołchozu. W oddali majaczyły się wierzchołki chińskich gór. Z drugiej strony było jezioro Bajkał. Musiałem pracować niemal bez przerwy, dzień i noc, żeby utrzymać siebie, mamę i siostrę. Jeśli ktoś nie pracował, nie otrzymywał dawki życia.

Jedzenia?
To był mały, twardy kawałek chleba z otrębów. Raz na dzień przywożono też zupę. Szukaliśmy w niej choćby jednego oczka tłuszczu. Głód był potworny. Mama w moje urodziny, 21 lipca życzyła mi, żebym mógł kupić tyle chleba, ile chcę. Takie okropne życie wiedliśmy kilka miesięcy, aż Rząd Polski na uchodźstwie w Londynie porozumiał się z Rosją w sprawie tworzenia armii z zesłańców. Jej tworzenie powierzono generałowi Andersowi. Jak się o tym dowiedziałem, bez pozwolenia udałem się do Taszkientu, do placówki rządu polskiego, która tam się tworzyła. Prosiłem o pomoc, abym mógł z rodziną pojechać i zapisać się do tworzącej się polskiej armii. Nie pomogli, nawet rubla nie dali. Ale powiedzieli, że jestem już wolny. Wie pani, te wszystkie straszne przeżycia zrodziły we mnie swego rodzaju nienawiść do Rosjan. Potwornie tam cierpieliśmy. No, ale za pieniądze ze sprzedanej na dworcu machorki udało się i pojechaliśmy z rodziną do Dżałał-Abab, żeby dostać się do wojska. Mama znów zaczęła pracować w aptece w wojskowym szpitalu, a mnie, jako kanoniera, wzięli do tworzącego się pułku artylerii przeciwlotniczej.

Przeszedł Pan cały szlak z armią Andersa.
Cały, od Rosji, poprzez Iran, Irak, Libię, Syrię, do Palestyny. Przetrwałem, bo byłem wyrobiony fizycznie. Jeszcze w Rosji skończyłem szkołę podoficerską z bardzo dobrym wynikiem, ale nie dali mi żadnego stopnia, bo byłem bardzo młody. Ale szybko chwytałem wiedzę wojskową. Tytuł kaprala podchorążego z wynikiem bardzo dobrym dostałem w Habbaniyi w Iraku, dlatego w Gederze, w Palestynie, w nowej podchorążówce byłem już instruktorem-profesorem i szkoliłem żołnierzy. Jako kapral podchorąży na defiladzie prowadziłem kampanię wszystkich podchorążych. Przyjechał na nią do Palestyny prezydent Polski na uchodźstwie, żeby zobaczyć, jak idzie szkolenie żołnierzy. A potem przez Egipt wjechaliśmy do Włoch, walczyć. Wyładowaliśmy się w Taranto i szlakiem Morza Adriatyckiego udawaliśmy się do góry.

I biliście Niemców?
Trwała wojna. Służyłem w 5. Dywizji generała Sulika należącej do 2. Korpusu generała Andersa. Byłem jednym z pierwszych, który zobaczył, co to w ogóle znaczy Monte Cassino, bo zostałem wyznaczony jako oficer rozpoznawczy do przeprowadzenia zwiadu na półtora miesiąca przed bitwą. Cztery wcześniejsze ofensywy się nie powiodły, Monte Cassino, strategiczne miejsce na trakcie łączącym Rzym z Neapolem, pozostawało niezdobyte. Wyruszyliśmy w nocy, bo tylko nocą mogliśmy się poruszać, wszędzie były niemieckie fortyfikacje. Jechaliśmy na mułach.

Czuł Pan strach?
Wtedy jeszcze się nie bałem. Strach przyszedł później. Kiedy ukrywaliśmy się około dwóch tygodni, może to było 10 dni, w bunkrach pod górą. Przez dwa dni padały deszcze. W końcu nadszedł kolejny dzień, zaświeciło słońce, zrobiło się ślicznie, zdjąłem koszulę i wyszedłem na zewnątrz. I usłyszałem najpierw gwizd, a potem huk spadających wokół mnie moździerzy. A wydawałoby się, że nikogo tam nie było. Okazało się, że wszędzie byli Niemcy. Warunki do prowadzenia ofensywy bardzo ciężkie. Wszystko to po powrocie przekazałem dowództwu. Miesiąc później, kiedy dotarliśmy tam, żeby zająć pozycje, w powietrzu unosił się zapach nie do zniesienia. Nikt nie zbierał trupów na wzgórzach, ich ciała się rozkładały. Staliśmy na dole, z jednej strony 5. Dywizja, z drugiej - 3. Dywizja. Na górze, na Monte Cassino był klasztor. Mieliśmy niewielkie działa. Czekaliśmy na rozkaz. Kiedy w końcu przyszedł ten dzień, o godz. 10 wieczorem, to naraz usłyszałem jeden potworny huk. Niebo zrobiło się białe od wystrzałów. Jak w dzień. Dostałem rozkaz, aby zameldować się u kapitana Aleksandra Florkowskiego. Niemcy siedzieli skryci w skałach. Wśród nich jedna z najlepszych włoskich dywizji spadochroniarzy. To byli żołnierze gotowi na wszystko. Kapitan Florkowski mówi, że mamy udzielić wsparcia piechocie, która szła na Monte Cassino. To była niezwykle ciężka ofensywa, która trwała osiem dni. Zdobywało się metr za metrem, po to, żeby znów się cofać. 1051 zabitych, 4 tysiące rannych. Mnie kula utkwiła w nodze. Ale był rozkaz: zdobyć Monte Cassino. Niemcy walili z góry pociskami, a one, lecące, dawały przejmujący świst, człowiek miał wrażenie, że lecą nad głową i zaraz trafią. Byliśmy przekonani, że Niemcy już nas wykryli, wiedzą, gdzie stoimy, bo jeden pocisk spadł obok. I nie wybuchł. Zarył głęboko w ziemię. Gdyby wybuchł, już by nas nie było, już nie mógłbym dziś z panią rozmawiać.

Co było potem?
Ósmego dnia 3. Dywizja weszła na Monte Cassino z jednej strony, nasza - 40 minut później z drugiej strony. Mówię więc, że byłem jednym z pierwszych, którzy weszli na Monte Cassino. To było 18 maja około godz. 10.40. Większość Niemców uciekła. Zostawili tylko mały szpitalik z rannymi. Dziś łatwo o tym opowiadać, ale ten moment zdobycia Monte Cassino, po ośmiu dniach walki dniem i nocą był naprawdę niesamowicie ciężki. Klasztor był zupełnie zrujnowany. Na dziedzińcu, wśród tych ruin zupełnie sama ostała się kolumna z figurą Matki Bożej. Nienaruszona. Wytrzymała wszystkie trzęsienia, bombardowanie, spadające pociski. Po latach, chyba było to już w latach 90., kiedy odwiedziłem Monte Cassino, zapytałem o tę figurę dyrektora muzeum, zakonnika. Powiedział: „Jestem tu od 40 lat i nigdy o niej nie słyszałem. Takiej figury nie ma”. Upierałem się, że ją widziałem. Zaprowadził mnie więc do sutereny. Tam ją znaleźliśmy. Ale wtedy po zdobyciu Monte Cassino zobaczyłem coś jeszcze. Wśród gruzów na ziemi znalazłem relikwię świętego Benedykta, założyciela klasztoru. Po latach spytałem w klasztorze, czy mam je zwrócić. Usłyszałem: „Może pan zatrzymać”. Do dziś wisi u mnie nad łóżkiem. W podziemiach odkryliśmy beczki pełne wina. Było gęste, ale świetne.

Czuliście radość, że się udało zdobyć Monte Cassino?
Byliśmy tak zmęczeni. Tak zmęczeni. Żołnierze bez sił leżeli na gruzach, na kamieniach zasypiali ze zmęczenia. Była radość, że zwyciężyliśmy, bo zdobycie Monte Cassino otworzyło wojsku drogę na Rzym. Ale fizycznie nie umieliśmy się cieszyć. Tylu Polaków zginęło, to było straszne. Natomiast zdobycie Monte Cassino to był wielki wyczyn. Niemcy byli wcześniej niezwyciężeni i tak świetnie przygotowani. Odpoczęliśmy już w Neapolu. Jakież było nasze zdziwienie, że tu życie wydawało się już normalne. Uderzyło nas, że na polach, na których rosły drzewa oliwne, chodziły dzieci i śpiewały arie oper.

Medalu ani awansu za Monte Cassino nie było?
Nie dostałem awansu. Miałem pod sobą pluton, ale wciąż byłem kapralem podchorążym. Tyle, że przydzielili mi motocykl i mogłem na nim jeździć. Następnie szliśmy na północ Włoch. Walki nadal się zdarzały, ale już nie były tak ciężkie. Polskie wojska zdobyły jeszcze Bolonię i koniec wojny zastał nas za Bolonią. Tam usłyszeliśmy, że Niemcy skapitulowały. Dostałem z wojska pozwolenie pójścia na studia, na inżynierię morską , na Politechnice w Turynie. Nie udało mi się ich ukończyć. Włosi nie przedłużyli mi karty pobytu. Mama, siostra i brat byli już w Anglii. Do Polski komunistycznej nie chciałem wracać. Obawiałem się, że znów wyślą mnie na Sybir. Ostatnim transportem z Włoch pojechałem do Argentyny. Z jednym kufrem. Mam go do dzisiaj. Jest w nim mundur, menażka, sztućce, wszystko z wojny.

Zaczyna Pan w Argentynie nowe życie.
Dokładnie w Buenos Aires. Młody, szczęśliwy i sam. Szukam pracy. Pierwsza w firmie Remington. A później założyłem firmę, która zajęła się rozbieraniem starych statków na złom. Stałem się jednym z głównych ekspertów. W Domu Polskim poznałem swoją żonę. Jesteśmy już 55 lat po ślubie.

Kiedy pierwszy raz od wojny przyjechał Pan do Polski?
Jak jeszcze rządzili komuniści. Jechałem do Gdyni, byłem zainteresowany budową statków. Nigdy mi się to jednak nie udało. Nadal się o to staram. Myślę, że trzymam się dzięki temu, że wciąż pracuję, prowadzę firmy. To mnie utrzymuje w aktywności. Wtedy, w latach 80., kiedy odwiedziłem Polskę, to nie była przyjemna podróż. Na lotnisku zarządzono kontrolę osobistą. Nakazali przejść do specjalnych kabin i rozebrać się ze wszystkich ubrań. Wszystko było dokładnie sprawdzane. Do tego złośliwe przytyki, bo otwierając mój bagaż i widząc na wierzchu tygodnik z Argentyny, jaki ze sobą miałem, jeden z celników powiedział: „A, to ta wasza propaganda”.

Chyba jednak coś się Panu w życiu udało?
Zawodowo - były dwie takie rzeczy. Jedna, że sprzedałem pięć tysięcy ton żelaza okrągłego do konstrukcji, na budowę wiaduktu w Buenos Aires. A druga - że kupiłem pięć statków na złom. To był największy interes, który postawił mnie na nogi. Z innych rzeczy - to, że byłem przez kilka lat prezesem Klubu Polskiego w Buenos Aires. Żona bardzo mi w tym pomagała. Zajmowała się kuchnią. To, że dziś się tak dobrze czuję, zawdzięczam kuchni żony (śmiech).

A ile razy po wojnie był Pan na Monte Cassino?
Teraz byłem już czwarty raz. W latach 80., kiedy nie było jeszcze uroczystości organizowanych przez Polskę, pojechałem z żoną i z córką. Teraz, jak i dwa razy wcześniej przyjechałem na zaproszenie pana prezydenta. Półtora roku temu dostałem awans na kapitana i medale „Pro Patria” i „Obrońcy Ojczyzny”. Teraz podobno chcą mnie zrobić majorem. Ale żeby awansować, trzeba mieć poparcie. Na Monte Cassino spotkałem się też z jednym z kolegów, z którymi walczyłem, Wacławem Fieglarem. Wówczas na początku nie rozpoznaliśmy się. Lata robią swoje, a ja bardzo się zmieniłem. Wacław po wojnie wylądował najpierw w Argentynie, potem z rodziną wyjechał do Kanady, teraz mieszka w Rzymie. Żołnierze z Monte Cassino rozjechali się po całym świecie.

Generał Anders, który zmarł w Londynie, został w 1970 roku pochowany na Monte Cassino. Na cmentarzu wyryto napis: „Przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wierni w jej służbie”.
Walcząc i ginąc na Monte Cassino, całym sercem oddani byliśmy Polsce. Z tego jestem dumny, ale jestem też szczęśliwy, że żyję i mogę tam jeździć, bo zdaję sobie sprawę z tego, że w moim wieku to już nie jest łatwe. Walczyliśmy o to, żeby Polska była wolna. Na tym jednak polega nasza tragedia oraz błąd Churchilla i Roosevelta, że potem nas sprzedali. Wygraliśmy, ale w efekcie przegraliśmy. Nie mogliśmy wrócić do ojczyzny.

Myślał Pan o sobie, że jest bohaterem?
Nigdy tak o sobie nie myślałem, ani tak się nie czuję. Ale ci, którzy walczyli na Monte Cassino, oni wszyscy są dla mnie bohaterami. Bo muszę też przyznać, że są i tacy, którzy mówią, że też zdobywali Monte Cassino, ale nigdy ich tam nie było.

Jak dziś patrzy Pan na swoje życie?
Syn jest ekspertem od nowoczesnych technologii, a dla mnie to już jest inny świat. Starałem się, żeby moje życie było szczęśliwe. Chciałem żyć jak najlepiej. Nie zawsze się to udawało. Było więc i szczęśliwe, i nieszczęśliwe.

Jest coś, o czym Pan jeszcze marzy?
Całe życie o czymś marzymy i czegoś chcemy. Tylko, że życie raz idzie do góry, innym razem spada na dół. A my zawsze chcemy być na górze, prawda? Marzę więc o tym, żeby utrzymywać się na takim poziomie, na jakim jestem. A jestem w połowie, między dołem a górą.

"Polacy zwyciężali nie tylko dla siebie, ale i dla innych". W. Waszczykowski z wizytą na Monte Cassino

TVN24/x-news

POLECAMY:

Komentarze 4

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

G
Gość
Żal ci? Ten człowiek przeżył pięć takich żyć jak ty jedno. Ciekawe czy ty w wieku prawie stu lat będziesz podróżował między kontynentami.
T
Tfu, na psa urok
Śmieszne bajki opowiada.
G
Gość
rabować kraj i naród. W efekcie działalności całej plejady "solidarnych" władców z imperium zostaliśmy wypierdkiem Europy którego rżnie każdy bandzior z własną władzą na czele. Nawet w obliczu hitlerowskiego horroru nie potrafili współdziałać. Gdyby nie wyprowadzenie tylu ludzi z Rosji by wyzwalali zdradzieckie dupska zachodnich "sojuszników" i tułali się po całym świecie masowo ginąc za obce interesy i jedyną właściwą arystokratyczną władzę inaczej by wyglądało uwalnianie kraju od rasy panów i powojenna rzeczywistość. Dziś znów zatryumfowali. Doprowadzili do tego że robotnicy sami z siebie zrobili się niewolnikami i harują na takich samych bandziorów co przez setki lat własny interes stawiali ponad kraj i naród. Wszystko dla kasy. I kolejna ciekawostka dla tych co o historii wiedzą że jest. Po Rumunach co jako jedyni z Węgrami pomagali Polakom po wybuchu wojny, Turcy okresie upadku Polski jeszcze jako Państwo Osmańskie nigdy nie uznało rozbiorów Polski ( nie byli wtedy pod wpływem "wysokich standardów" kapitalistycznej Europy) podobnie jak Szwajcaria.
s
s
z** mi starego czlowieka, ale sobie przeczy. Mowi, ze go zdobyli i ze weszli do pustego klasztoru. czyli Polacy go NIE ZDOBYLI. Oni tam weszli, bo niemcy sie wycofali.
Samo bombardowanie klasztory przez US bylo bandytyzmem.
Wróć na i.pl Portal i.pl