Od 4 czerwca media funkcyjne względem totalnej opozycji robią z marszu 4 czerwca najważniejszy temat polityczny ostatnich miesięcy. Co było do przewidzenia, usiłują przedstawić go jako prawdziwy gamechanger, nowe otwarcie w polskiej polityce, koniec PiSu. Na ten moment badania sondażowe nie pokazują wspomnianego efektu, widać też, patrząc na to, jak reagują na nie media totalnej opozycji, że i w tym środowisku następuje powolne studzenie emocji.
Hierarchia dziobania. Hołownia i Kamysz obiektem kpin
Ostatnie badania sondażowe pokazują, że notowania obozu władzy są raczej stabilne, sam zaś marsz miał głównie wpływ na to, jak rozkładają się głosy w elektoracie totalnej opozycji. Oczywiście pomijamy tu zupełnie kuriozalny sondaż Kantar, w który nie wierzą nawet politycy PO, traktując go tylko jako element mobilizacyjny swoich wyborców i zaklinania rzeczywistości. Mamy więc, podsumowując najnowsze wyniki sondażowe, z faktycznym wzrostem notowań ugrupowania Donalda Tuska, jednak odbywa się ono kosztem innym partii antyPiS (tutaj, w zależności od pracowni, albo bardziej „obrywa” się Hołowni, albo lewicy).
Okazuje się więc, że, mimo buńczucznej retoryki, w której „obalanie reżimu” oraz „wolność” były odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki, marsz 4 czerwca należy traktować jako „przełom” w tym sensie, że stał się on czynnikiem zmieniający układ po stronie partii przeciwnych obecnej władzy. Nic w tym dziwnego. Właściwie od samego początku tej inicjatywy było widać, że Donald Tusk, jako najważniejszy aspekt tego wydarzenia, traktuje jego kontekst wewnętrzny, że jest to rodzaj narzędzia politycznego, za pomocą którego były premier zamierzał zdyscyplinować opozycję i wyraźnie zaznaczyć, jak wygląda hierarchia w tym „stadzie”.
W tej kwestii były premier zwyciężył w sposób absolutny. Hołownia i Kosiniak Kamysz właściwie nie istnieli, stając się, post factum, obiektem kpin organizatora. Marsz był w sposób pełny zdominowany przez Tuska, zaś tłumaczenia lidera Trzeciej Drogi, że nie mógł przemawiać, bo „tłum mu nie pozwolił” mówią właściwie wszystko o tym, jak wyglądała jego „pozycja” podczas tego wydarzenia.
Wydarzenie to od początku do końca kontrolował Tusk, to on był jedynym „rozgrywającym”, w ten sposób przedstawiony został ten marsz przez media związane z totalną opozycję. Stankiewicz z Newsweeka wprost wręcz wzywał Hołownię do padania na kolana przed byłym premierem. Jest to o tyle istotne, że jeszcze do niedawna polityczna sytuacja Donalda Tuska była, delikatnie rzecz ujmując, niełatwa. Można wręcz uznać, że 4 czerwca okazał się sposobem, w jaki, umiejętnie korzystając z niebywałe marności, tak politycznej, jak i intelektualnej, reszty opozycji, były premier uratował sam siebie.
Trzaskowski lepszy?
Owszem, już od miesięcy wielu publicystów pisało, że Donald Tusk, ten biały rycerz na równie białym koniu, nie spełnił, delikatnie rzecz ujmując, pokładanych w nim nadziei. Jego przybycie miało być zmianą, nowym otwarciem, PiS-u właściwie miało już nie być. Tymczasem okazało się wręcz odwrotnie. Potężny elektorat negatywny Tuska (i związany z tym jego potencjał mobilizacyjny przeciwników PO) okazał się zjawiskiem wyraźniejszym, niż profity z jego powrotu.
Doszło wręcz do sytuacji, w której część mediów funkcyjnych względem totalnej opozycji, zaczęło wprost pisać o Tusku jako o balaście, wręcz prezencie dla PiS-u, jednocześnie łypiąc w stronę potencjalnych nowych przywódców, głównie na Trzaskowskiego. Jeśli podejść do sprawy zdroworozsądkowo, ciężko się im dziwić. Trzaskowski, porównując go do Tuska, wygrywa we wszystkim.
Po pierwsze jest młodszy, znacząco się też lepiej prezentuje. Ma za sobą niedawny, może i połowiczny, niemniej jednak sukces polityczny, czyli mimo wszystko doświadczenie równorzędnej walki o prezydenturę z Andrzejem Dudą. Jest to na pewno sytuacja dużo bliższa i lepiej pamiętana przez Polaków niż brukselskie sukcesy Tuska, nie mówiąc już o okresie rządów byłego premiera. Trzaskowski nie musi więc odwoływać się do, prehistorycznych już wręcz, z punktu widzenia dzisiejszego wyborcy, czasów, żeby udowadniać swoją przydatność.
Zwłaszcza, że wspomniane odwoływanie się Tuska do „złotego okresu” jego rządów jest odbierane przez Polaków, eufemistycznie pisząc, ambiwalentnie. Tusk jest bowiem kojarzony, i tu znów plus dla Trzaskowskiego, z skrajnymi patologiami i pogardą, jakie cechowały tamte rządy. W końcu, Trzaskowski nie jest też „umoczony” ani w Smoleńsk ani w reset z Rosją. Dziś to jednak problem, w kontekście rosyjskiej pełnoskalowej inwazji na Ukrainę.
W teorii Tusk wygrywa więc z Trzaskowskim tylko w kontekście „międzynarodowym”, jako polityk „europejskiego formatu”. Tylko że zmieniło się to w związku z ludobójstwem Putina w Ukrainie. Bycie postrzeganym jako wierny lokaj Merkel przestało już być atutem. Dowodem na to były kompromitujące dla Tuska sceny przy wizycie Bidena, oraz to, że, summa summarum, ten wyścig wygrał wtedy Trzaskowski.
Marsz 4 czerwca wręcz idealny czyli Mesjasz powrócił
Tusk wyczuł, że, usuwa mu się grunt pod nogami i zadziałał. Wiele można byłemu premierowi zarzucić, ale nie to, że nie jest w stanie rozpoznawać „klimatu politycznego”. Ten zaś coraz wyraźniej pokazywał to, kim naprawdę jest Donald Tusk. Politycznym dziadkiem, wysłanym z Brukseli w określonym celu, którego nie jest w stanie wypełnić. Człowiekiem, którego mogłoby zastąpić, po stronie opozycji, wielu młodszych, mniej umoczonych, sprawniejszych.
Za Tuskiem nie przemawiały właściwie żadne merytoryczne argumenty. Były premier zrobił więc to, co umie najlepiej, stosując zresztą bardzo częsty w polskiej polityce mechanizm. Utopił na nowo dyskurs polityczny we wrzasku, nienawiści i histerii. Zamiast merytorycznej debaty, na nowo rozpoczął awanturę symboliczną. Zaś marsz 4 czerwca okazał się do tego wręcz idealny. Mieliśmy więc na nowo wszystko to co typowe, nazizm, dyktatura, skretyniałe porównania, analogie z bolszewią etc etc.
Tusk na nowo pobudził w swoim elektoracie emocje, które decydowały o jego dominującej pozycji. Odwołał się do quasi sekciarskich emocji, na nowo, wokół 4 czerwca, zbudował rodzaj bieda-religijnego kultu. Stąd, zamiast jakiejkolwiek merytorycznej debaty czy sensownych postulatów, czwarty czerwca okazał się zdominowany sloganami o szczęśliwym i uśmiechniętych ludziach walczących ze smutkiem i ponurością, o obalaniu reżimu, opowieściami o apokaliptycznym starciu z ostatecznym złem, pełen groteskowych analogii do walki z totalitaryzmem tak komunistycznym jak i faszystowskim etc.
Wróciła PO jaką znamy, czysto wodzowska, skupiona wokół pseudomesjasza. 4 czerwca okazał się więc ad hoc stworzonym rytuałem, mającym tak naprawdę tylko jeden cel, umocnić dominację Tuska. Tym samym, po raz kolejny, Tusk zablokował szansę na normalną opozycję w Polsce, skupioną na merytorycznej debacie, wie bowiem, że taka byłaby jego końcem. Swoistą puentę tego tekstu dopisała niedawno rzeczywistość.
Otóż dwójka „postępowych” i „liberalnych” autorów związanych z Kulturą Liberalną (Kuisz i Wigura) uznała, że obecna agresja Putina na Ukrainę i ostatnia intensyfikacja walk jest idealnym momentem, żeby, na łamach New York Timesa, proponować USA ograniczenie wsparcia militarnego dla Polski, jeśli dalej będzie w niej rządził „zły Kaczyński” (czyli, sine qua non, była to także propozycja zmniejszenia wsparcia dla całości NATO, Putin musiał być naprawdę zachwycony). Tego typu histeryczna skrajność to piękny przykład na to, że opozycja i związane z nią „środowiska intelektualne” znów są pod kontrolą Donalda Tuska.
Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź Portal i.pl codziennie. Obserwuj i.pl!
rs
