Na film, jaki nakręcił Julian Schnabel można patrzeć pod różnymi kątami. Jeśli ktoś twórczość, a zatem i postać Van Gogha kocha, a są takich na świecie miliony, zapewne będzie szczęśliwy widząc w znacznym stopniu obraz biograficzny, poprzetykany motywami znanych mu dobrze obrazów, miejsc, w jakich malarz tworzył, znanych postaci z ówczesnego artystycznego światka, oczywiście z Paulem Gauguinem na czele.
Kolejne miliony mogły kiedyś słyszeć o oszalałym artyście, który odciął sobie ucho. Julian Schnabel bardziej niż film o malarzu, moim zdaniem, nakręcił film o dojmującym strachu przed samotnością, opuszczeniem. Co tam sława, wystawy, kiedy nie ma do kogo gęby otworzyć. Ukochany brat jest daleko, uważany za przyjaciela Gauguin chce wyjechać, gdzieś w umyśle czają się wizje i demony, zatem dlaczegóż nie obciąć sobie ucha – może to zatrzyma przyjaciela przy artyście?
Dla kinomana, który bardziej niż w znanej do bólu historii mąk twórczych Van Gogha chciałby zanurzyć się w dobrym kinie, film może być sporym rozczarowaniem. Kręcony z ręki, często z nałożonymi filtrami, nie każdym kadrem zachwyca, a i fabułę ma dość prostą. Dużo w nim milczenia, kontemplacji, ale bez admiracji osoby głównego bohatera, staje się owo milczenie męczące. Są jednak trzy sceny, które zostają w pamięci. Pierwsza to oddawanie moczu w krajobraz, oczywiście podczas dyskusji o sztuce, druga to pojedynek pomiędzy Van Goghiem (genialny Willem Dafoe), a księdzem - dyrektorem ośrodka psychiatrycznego (świetny Mads Mikkelsen) i trzecia – poetycka wizja trumny z ciałem malarza ułożonej pomiędzy jego pejzażami.
„Van Gogh. U bram wieczności” raczej spodoba się fanom malarstwa twórcy „Słoneczników” niż kinomanom oczekującym wielkiego kina. Trzeba niebywałej empatii, by w tym filmie losem malarza się wzruszyć, choć Willem Dafoe nie zawodzi. Scenariusz i reżyseria – to już trzeba sprawdzić samodzielnie. Mnie nie przekonały.
„At Eternity’s Gate” z Willemem Dafoe na zakończenie New York Film Festival
Źródło: Associated Press
