Wojna na Ukrainie. Polak na froncie czyli wstrząsająca relacja paramedyka działającego przy jednym z ukraińskich oddziałów

Gabriela Jatkowska
Gabriela Jatkowska
Damian Duda, polski paramedyk z wyszkoleniem wojskowym wyjeżdża wraz z ukraińskimi żołnierzami na front
Damian Duda, polski paramedyk z wyszkoleniem wojskowym wyjeżdża wraz z ukraińskimi żołnierzami na front arch. pryw. D.Dudy
– Dzielimy z żołnierzami chwile radości, odpoczynku, relaksu, jak i te chwile, które mogą być ostatnimi – mówi Damian Duda, polski paramedyk, wolontariusz, działający przy jednym z ukraińskich oddziałów. Jest blisko linii frontu, aktualnie na odcinku chersońskim.

Kiedy i jak znalazł się Pan na Ukrainie?

24 lutego zadzwonił do mnie kolega z Mariupola, z pułku Azow. „Słuchaj, musicie nam pomóc, bo nas wytną” – zakomunikował. Wywróżył sobie śmierć. Z tego co wiem, dziś nie żyje. Znalazł się w tej grupie jeńców, którzy wyszli z Mariupola, ale prawdopodobnie nie przeżył bombardowania, nie znalazłem go na liście żyjących.

Od razu wyjąłem kamizelkę i hełm z szafy i wyruszyłem. Zebrałem wokół siebie parę osób z doświadczeniem frontowym. Skontaktowaliśmy się z naszymi kolegami z dawnych lat i do nich dołączyliśmy.

To nie był Pański pierwszy wyjazd na wojnę, na Ukrainę.

W 2014 roku przyglądałem się Majdanowi, jak to wygląda, czerpałem wiedzę z różnych źródeł. Postanowiłem zobaczyć to z bliska. Pojawiłem się na Ukrainie 2/3 stycznia 2015 roku w batalionie Azow, jako przedstawiciel fundacji. Chwilę później na Mariupol spadły Grady.

Kiedy na ten kraj zaczęły spadać rakiety, uznałem, że to ogranicza mój wolny świat, że to dotyka także mnie. Szkoliłem się militarnie i chciałem aktywnie zaangażować się w ten konflikt, miałem wiedzę z zakresu medycyny walki. Z grupą zaufanych osób, także z przeszkoleniem militarnym i medycznym, postanowiliśmy pomóc Ukraińcom. Wraz z kolegami zaczęliśmy wyjeżdżać na Ukrainę, by tę istotną w walce wiedzę Ukraińcom przekazywać i wdrażać. Potrzeby były wtedy niesamowite, w 2014 roku nikt jeszcze wiedzy z medycyny wojskowej nie posiadał, ona pochodziła – śmiało można powiedzieć – z czasów radzieckich.

„Dobra, to jak już nam pokazaliście o co chodzi z tą medycyną, to przetestujmy to w terenie” – usłyszałem od nich. I tak znalazłem się w miejscowości Pisky pod Donieckiem, kiedy jeszcze cyborgi broniły lotniska donieckiego. Tak zaczęła się moja wojenna odyseja. Od tamtej pory przez siedem lat przewinąłem się przez masę ochotniczych batalionów - od Azowa, Prawego Sektora, Ajdar, przez jednostki specjalne Zbrojnych Sił Ukrainy. Przyjeżdżałem szkolić żołnierzy na linii frontu oraz zabezpieczać ich działania, zajmowałem się pomocą humanitarną. W międzyczasie byłem w Iraku, mam doświadczenie wojskowe oraz frontowe zdobyte również na Bliskim Wschodzie. W pewnym momencie poczułem, że wyłączyła mi się lampka bezpieczeństwa - musiałem na chwilę odsunąć na bok aktywność frontową.

Ilu was jest, paramedyków, czy jest to grupa wolontariuszy medycznych tylko z Polski? Jak długo przebywacie na takim jednorazowym pomocowym wyjeździe?

Działamy we trzech, czterech, w co kilu tygodniowych wypadach – działamy na zakładkę. Wracam na przykład po 4 tygodniach, w Polsce siedzę dwa i wracam. Długość naszych pobytów tutaj zależy od urlopów, które dostaniemy, to są nasze – można powiedzieć -wakacje. Jeden z chłopaków jest operatorem kamery, kiedy nie pracuje, to nie zarabia. Natomiast nasz pobyt nie powinien być krótszy niż trzy tygodnie – miesiąc, bo wdrożenie się do sytuacji wymaga parę dni. Krótszy pobyt tu nie ma sensu.

Jest Pan w tej chwili na odcinku chersońskim. Czy może Pan przybliżyć nam aktualną sytuację?
Jest w tej chwili zakaz ze Sztabu Generalnego, aby cokolwiek komunikować; mamy maskować wszelkie działania. Natomiast nie ma tutaj hura-ofensywy zapowiadanej przez media. Działania ukraińskie zaplanowane są z precyzją niemal chirurgiczną – jest dużo działań punktowych, przemyślanych i precyzyjnie zaplanowanych. Wszystkie są skoordynowane pomiędzy jednostkami tu walczącymi, nie ma jednej linii przesuwającej się do przodu, punktowo zdobywa się pozycje wroga.

System dowodzenia i wsparcia informacji jest tu na najwyższym poziomie. Nie ma mowy o chaosie. Natomiast trzeba pamiętać, że każde zwycięstwo jest okupione krwią. Każdy kawałek odebranego terenu dla nas kończył się poszkodowanymi bez nóg czy rąk, o których życie walczyliśmy.

Po drugiej zaś stronie nie ma łatwego przeciwnika. To skadrowane oddziały rosyjskie, takie jak piechota morska, jednostki powietrzno-desantowe.

I tutaj sytuacja jest inna niż w okolicach Charkowa. Jeśli Ukraińcy odbiją Chersoń, będą mogli myśleć o Krymie, więc nawet motywacja w szeregach armii rosyjskiej jest inna – mają świadomość, że za swoimi plecami maja swoje domy.

Czy był Pan świadkiem sytuacji, o których głośno w mediach, dezercji w szeregach Rosjan, porzucania przez nich swojego sprzętu wojskowego?
Były takie sytuacje, kiedy front pod Chersoniem ruszył do przodu, w ręce Ukraińców oddawały się oddziały DNR i ŁNR. Datego zostały one zrotowane przez silniejsze oddziały rosyjskie. I teraz już nie będzie to takie proste. Możemy się spodziewać silnej obrony rosyjskiej. Kilka dni temu doszło do próby kontrataku, która to próba została skutecznie przez nas zgaszona.

Mówi Pan my. Na jak blisko możecie być jednostki Zbrojnych Sił Ukrainy, z którą jeździcie?

Poprzez kontakt z instytucjami ukraińskimi mamy pozwolenie na to, by pracować na pierwszej linii frontu, w ramach kooperacji z wojskami ukraińskimi. Jesteśmy ich zabezpieczeniem. Stajemy ramię w ramię z żołnierzami ukraińskim. Natomiast chłopaki walczą, a my – utrzymujemy ich przy życiu. Dzielimy z żołnierzami chwile radości, odpoczynku, relaksu, jak i te chwile, które mogą być ostatnimi.

Nasza obecność jest planowana różnie - przy większych ruchach albo czekamy jakiś kilometr od akcji, w samochodzie gotowi do wyjazdu, jeżeli ktoś zostanie ranny. Albo jeden z nas z lekkim plecakiem bierze udział w rajdach lekkim pikapem, z którego chłopaki rozsypują się na linie rosyjskie, atakują z moździerza, idą na już wytypowane cele i szybko wracają.

Prawda jest taka, że każdy z nas chce w takiej sytuacji uczestniczyć, ale się rotujemy – jeden jedzie z chłopakami, dwóch czeka nieopodal w samochodzie, gdyby doszło do krytycznej sytuacji, gdyby trzeba było podjąć ewakuację. Co wypad z moździerzem do kąsania Rosjan, jedzie inna osoba z naszej ekipy.

Każdy batalion posiada kompanię medyczną. Te kompanie docierają do miejsc względnie bezpiecznych, podjeżdżają na taką odległość, aby nie dostać się pod bezpośredni ostrzał, aby nie stracić ludzi i karetek. Natomiast żołnierze sami muszą ewakuować poszkodowanego do miejsca, gdzie podjechała karetka. To oznacza, że w szeregach każdej jednostki musi być medyk, najczęściej wskazany przez dowódcę chłopak, który taką funkcję ma pełnić. Nie są to osoby wykształcone w kierunku medycznym. Mają wiedzę na temat stabilizacji życia, oczywiście wiedzą jak założyć opaskę uciskową, zatrzymać krwotok. Ale problem najczęściej jest taki, że nie ma jak takiej osoby ewakuować, a ci medycy nie są w stanie życia rannego stabilizować przez dłuższy czas.

Na czym zatem polega ta ewakuacja w waszym wydaniu. I czy w ogóle można – zgodnie z zasadami – wyciągać rannego z miejsca, gdzie jeszcze np. trwa ostrzał?

Bezpośrednio udzielamy pomocy na miejscu, jeżeli jest zgoda dowódcy odcinka i w ogóle jest taka możliwość, aby bezpiecznie rannego odsunąć na bok. Jeżeli takiej możliwości nie ma pozostajemy w stosownej odległości i dajemy rannemu odpowiednie wskazówki, by udzielił sobie autopomocy. To są zwięzłe, precyzyjne komunikaty – ma sobie założyć opaskę uciskową, poinformować, czy ma jakieś inne obrażenia. Ustalamy wówczas możliwe jak najwięcej informacji i przekazujemy wsparcie.

Tego też przed akcją uczymy samych żołnierzy, sprawdzamy ich apteczki. W tych pierwszych dniach inwazji, kiedy spływała różnoraka pomoc humanitarna, wśród certyfikowanych opasek uciskowych znaleźć można było mnóstwo chińszczyzny. To napłynęło na Ukrainę tonami.

Można do takiej akcji psychiczne się przygotować? Wyobrażam sobie, że nie każdy jest takiej konstrukcji psychicznej, nie każdy podoła.

Każdy radzi sobie z tym indywidualnie. Natomiast w naszej ekipie nie ma osób przypadkowych. Piszą do nas ludzie z różnym przeszkoleniem medycznym, oferują chęć dołączenia do naszego zespołu. Do naszej ekipy nie dostaną się osoby przypadkowe, muszą wiedzieć, jak się zachować, muszą mieć podstawy wiedzy medycznej, taktycznej. Często piszą do nas osoby – mam szkolenie KPP (Kurs Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy - wyj.red), jestem medykiem w straży itd. - no ale to jest zdecydowanie za mało.

A co byłoby wystarczające?

Jesteśmy małą grupą i nie możemy sobie pozwolić na to, żeby rozrosnąć się do jakiejś większej. Ważne jest utrzymanie pewnej logistyki. Trzeba mieć poukładane życie i mieć świadomość tego, że jest to wyjazd w jedną stronę. Trzeba mieć świadomość, że można zginąć za ideały, nie zarabiając na tym ani grosza. A w razie śmierci rodzina być może będzie miała problem ze ściągnięciem ciała.

Skąd zatem motywacja i jakiego rodzaju świadomość wojny trzeba w sobie zatem nosić?

To są nasi bracia, którym pomagamy i czujemy taką potrzebę, wręcz konieczność. Kolejna rzec, to prawda – tu, na miejscu widzimy więcej. To, co się tu dzieje, nie jest filtrowane przez media, zniekształcane w jedną bądź drugą stronę. Weryfikujemy także opowieści „bohaterów” przyjeżdżających na Ukrainę, którzy niekiedy pojawiają się w mediach. Ostatnio zdarza nam się namierzyć ludzi, którzy twierdzą że jako Polacy dowodzą oddziałami albo je tworzą, a okazuje się że historie które stoją za ich zbiórkami pieniędzy to banialuki. Jeżeli już zdecydujemy się komuś przekazywać jakieś pieniądze, upewnijmy się, że stoi za nim prawdziwa historia.

Pierwszy Pański wyjazd na Ukrainę to był kierunek Azow. Wówczas batalion, wtedy jeszcze o dość kontrowersyjnej, żeby nie powiedzieć negatywnej opinii na Zachodzie. Dziś obrońcy Mariupola, Azowtsalu są bohaterami w oczach całego świata. Jak Pan postrzega Azow wtedy i dziś, ich nacjonalistyczny światopogląd?

Określiłbym to jako kult silnego narodu. Dla mnie wyznacznikiem tego, czy ten kult banderyzmu jest, było wejście do pokoju azowskich chłopaków, gdzie na ścianach powywieszali różne obrazki przesyłane im np. od dzieci. Chłopaki te obrazki segregowali, nie eksponowali tych czerwono-czarnych. Wielu spośród nich jest ze wschodniej Ukrainy, gdzie ten nacjonalizm nie ma koloru czerwono-czarnego. W przypadku Azowa nie mówiłbym o neo-banderyzmie ani neonazizmie.

To nie jest działanie polskiej dyplomacji, ale działanie ukraińskich nacjonalistów, którzy naciskali na Andrija Sadowego (mer Lwowa, zasiada w Polsko-Ukraińskiej Kapitule Pojednania – wyj. red.) , aby podjąć polsko-ukraińskie rozmowy. To z ich inicjatywy wyszło, aby odsłonić polskie lwy we Lwowie. To oni apelowali, żeby zostawić w spokoju polskich bohaterów na Cmentarzu Łyczakowskim. To Azow kontaktował się, tworzył konferencję o Międzymorzu i nawoływał do silnego sojuszu. Tak, Azow jest nacjonalistyczny, natomiast bez zabarwienia antypolskiego.

Nie widziałem bardziej profesjonalnego batalionu i mówię tu już o Azowie z 2015 roku. To wyszkolenie, morale, brak alkoholu, a także szkolenie idące od ochotników z Zachodu, taktyka – to wszystko było już na takim poziomie wówczas, że spokojnie mogę stwierdzić, iż wyprzedzali armię ukraińską o jakieś dwa, trzy lata.

Azow powstał jako batalion ochotniczy. Jakiego rodzaju ochotnicze jednostki spotkał Pan do tej pory na Ukrainie. I czy jest szansa na zupełnie oddzielny batalion polski?

Są osoby, które głośno mówią o potrzebie powstania takiego oddziału, zbierają na ten cel pieniądze. Natomiast w obecnej sytuacji obcokrajowcom trudno jest zdobyć oficjalny kontrakt SZU – to możliwe jest bodaj tylko w Legionie Międzynarodowym, który podlega pod GRU (wywiad wojskowy - wyj.red.) oraz białoruskim Pułku im. Kalinowskiego, który został włączony w SZU. Ukraiński system nie zakłada takiej możliwości.

Całe mnóstwo ochotników zagranicznych, w tym Polacy, z czego jeden z nich był wcześniej w Azowie, w pierwszych dniach inwazji walczył w obronie Kijowa – wracają. W tej sytuacji słabo widzę szansę na powstanie polskiego odrębnego batalionu.

Ukraina swego czasu chciała przecież deportować białoruskich ochotników walczących w 2015 roku w Azowie. Część z nich schroniła się w Polsce. Takie patologie mają miejsce. Każda armia ma dwie strony medalu.

Sytuacje, które zapadły Panu w pamięć?

Jedną z takich sytuacji był ostrzał Mikołajewa i trupy, do których przyjechaliśmy. To były dwie starsze osoby, młoda osoba, ranna. Znaleźliśmy ich porozrzucanych wokół mikołajewskiej cerkwi w Wielki Piątek. Z sytuacji, które zapadły w pamięć muszę przytoczyć też taką, gdzie mieliśmy dużo szczęścia. Wjeżdżając do jednej z wiosek pomyliłem drogę, dzięki czemu nie oberwaliśmy pociskiem moździerzowym. Mój anioł stróż pewnie też jest łysy tak jak ja, ale jest jeszcze na etacie, bo wciąż nam się udaje.

Jak się zrzuca z głowy ciężkie chwile, przeżycia, jak zastąpić obrazy wojny czymś przyjemniejszym?
Każdy ma swój własny sposób – od żołnierskich żartów, po docinki. A jak jest czas -ognisko, dobre jedzenie i gitara.

TD

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl