- Nasza decyzja o wyjeździe do Liberii 2 lipca była wspólnie podjęta przeze mnie i przez rodziców. To nie był wyjazd spontaniczny. Przygotowywaliśmy go przez cały rok, na bieżąco śledziliśmy sytuację panującą w Liberii, nie tylko pod względem eboli - przekonywał ksiądz Jerzy Babiak. - Kiedy usłyszeliśmy, że zachodnia Afryka, także Liberia, jest w zasięgu eboli, nasze zainteresowania stały się jeszcze większe. Dużo szukałem informacji na ten temat, sięgałem do światowych stron internetowych, także stron WHO, śledziłem też informacje mediów - bronił się salezjanin.
- Kiedy przyszedł moment ostatecznej decyzji, spotkaliśmy się, by powiedzieć ostatecznie: jedziemy czy nie jedziemy Rodzice wraz ze mną podjęli decyzję, że jedziemy. Mieliśmy bezpośredni kontakt z ośrodkiem salezjańskim w stolicy Liberii, cały czas otrzymywaliśmy informacje uspokajające, że nie ma powodów, żebyśmy nie przyjeżdżali - przekonywał.Dzisiejsze argumenty księdza mocno kłócą się jednak z tym, co w połowie lipca uczestniczący w wyjeździe uczniowie pisali w swoim internetowym dzienniku: - O eboli wspominał fr. Raphael w czasie przywitania nas na jednej z pierwszych Mszy. Mówił wtedy do wszystkich, że doskonale wiedzieliśmy o panującej sytuacji w Liberii, a jednak zdecydowaliśmy się tu przybyć. Wzbudziło to jeszcze większy podziw wśród zgromadzonych ludzi co zostało podkreślone gromkimi oklaskami - pisali uczniowie.
Ksiądz przekonywał dziś także, że decyzja o wyjeździe była "konsultowana z Głównym Inspektorem Sanitarnym". - Ten pouczył nas o istniejącej w Liberii sytuacji. Nie sugerował pozostania w kraju i nie zakazał wyjazdu - mówił salezjanin. I w tym przypadku ksiądz nie powiedział jednak wszystkiego. Sam bowiem podpisał się pod przesłaną do GIS informacją, że uczniowie z Wrocławia będą przebywali w zamkniętym ośrodku. W rzeczywistości bardzo często opuszczali ten ośrodek. Ksiądz zabrał ich nawet na wycieczkę do... szpitala zakaźnego. - Siostry mają tam wielki problem z tym, żeby leczyć ludzi. Na jednej sali nawet 10 osób. Leki muszą sprowadzać z Ameryki - relacjonowali po powrocie do Wrocławia uczniowie.
- Zaraz po powrocie dzieci zostały przebadane przez lekarzy. Cały czas jesteśmy też w kontakcie z lekarzami - przekonywała dziś dziennikarzy zaproszona na konferencję prasową matka jednego z uczestników wyjazdu, Edyta Papińska.
Szybko okazało się jednak, że badania przeszło tylko kilkoro uczestników misji. Ilu dokładnie? Tego organizator wyjazdu już nie wiedział.
- Eksperci, tacy jak profesor Andrzej Gładysz z Katedry i Kliniki Chorób Zakaźnych, oceniają decyzję o wyjeździe w to miejsce jako nierozważną, nieodpowiedzialną i świadczącą o braku zdrowego rozsądku. Czy tak scharakteryzowana osoba powinna nadal pełnić funkcję dyrektora placówki oświatowej - dopytywał księdza dziennikarz portalu GazetaWroclawska.pl
- To pytanie każe mi przyznać się do błędu, do winy. Nie chcę wydawać samosądu. Chcę nadal pełnić rolę dyrektora - odparł salezjanin.
Tymczasem wyjaśnień od księdza domaga się też Kuratorium Oświaty. - Zwróciliśmy się z prośbą o pisemne ustosunkowanie się to całej sytuacji i wszelkie informacje w tej sprawie. Kto był organizatorem, kto uczestnikiem, czy był to wyjazd zorganizowany czy prywatny, o jakim charakterze. Będziemy analizować ten materiał i podejmiemy decyzję w sprawie dalszych działań - mówi Janina Jakubowska, rzeczniczka kuratorium.
Czy ksiądz, który mógł narazić uczniów na niebezpieczeństwo, nadal powinien być dyrektorem szkoły? - Kuratorium stoi na straży prawa i tylko w granicach przepisów możemy zajmować stanowisko. Brak rozsądku i nierozwaga nie mieszą się w kategoriach prawnych. Z punktu widzenia prawa, nasze postępowanie koncentruje się wokół kwestii zarejestrowania wypoczynku, o ile taki obowiązek istniał - mówi Jakubowska. - Natomiast jako człowiek mogę powiedzieć, że w mojej ocenie zabrakło tu nieco zdrowego rozsądku, bo w czasie wyjazdu jednak zagrożenie było - dodaje Janina Jakubowska.
Przypomnijmy. Wyjazd grupy wrocławskich nastolatków zorganizowali salezjanie, na czele wyprawy stał ks. ks. Jerzy Babiak. Podczas misji, wrocławianie pracowali w letnim obozie dla 400 najuboższych dzieci z Liberii. Na co dzień mogli mieć styczność z ebolą. - Tak naprawdę nie było wiadomo kto jest chory, a kto nie - przyznała jedna z wrocławskich licealistek na antenie TVN24.
Wczoraj postępowanie wyjaśniające w tej sprawie wszczęła prokuratura. Śledczy zbadają, czy organizator wyjazdu mógł narazić uczniów na niebezpieczeństwo. Prokuratura sprawdzi też, czy wyjazd do Liberii mógł oznaczać "sprowadzenie niebezpieczeństwa dla życia lub zdrowia wielu osób, poprzez spowodowanie zagrożenia epidemiologicznego lub szerzenia się choroby zakaźnej". Takie przestępstwo, nawet nieumyślne, zagrożone jest karą trzech lat więzienia.