Na ostatniej prostej przed wyborami samorządowymi widać coraz wyraźniej, że kampania w Warszawie rozwija się tak, jakby sztabowcy Patryka Jakiego powoli tracili już wiarę, że upór, nieustająca aktywność i determinacja zarówno kandydata, jak i jego ludzi mogą doprowadzić do powtórki scenariusza z wyborów prezydenckich 2015 roku. Patryk Jaki zaś coraz gorzej radzi sobie z próbami przebicia się przez szklany sufit sondaży. Te są dość zgodne. W pierwszej turze Jaki ma szansę uzyskać wynik tylko nieznacznie niższy od Rafała Trzaskowskiego. Ale w drugiej turze za każdym razem przegrywa z kretesem. Kiepska to motywacja do walki - i coraz wyraźniej to widać.
Impet kampanii Patryka Jakiego zdawał się powoli słabnąć od kilku tygodni. Jej dotychczasową kulminacją było ponad 2 godzinne wystąpienie Jakiego na mazowieckiej konwencji PiS, od którego minęły już trzy tygodnie. Od tego momentu nie miało miejsca już żadne wydarzenie, które pozwoliłoby przejąć Jakiemu na dłużej inicjatywę.
Z kolei Rafał Trzaskowski zaskoczył - bardzo licznych także po stronie centrowo-liberalnej - sceptyków. I w końcu chyba na dobre oswoił się z atmosferą tej wręcz fizycznie wymagającej kampanii. W jej pierwszych tygodniach podkładał się sztabowi przeciwnika z podziwu godną regularnością, ale od wielu dni nie popełnił żadnego poważniejszego błędu. Udało mu się też zerwać z łatką polityka ospałego, niezdolnego do ciężkiej kampanijnej pracy, wręcz namacalnie słabszego w porównaniu z niezmordowanym hiperaktywnym Jakim. Ucichły więc porównania z Bronisławem Komorowskim i frazy o kandydacie, któremu „nie chce się” walczyć.
Ostatnio dość regularnie podkłada się za to Jaki. Ogłoszenie kandydatem na wiceprezydenta Warszawy Piotra Guziała zostało przyjęte z mieszanymi uczuciami nawet przez część twardego zaplecza prawicy. Kandydatura Guziała była pomyślana jako ruch na rzecz poszerzenia elektoratu - jednak trudno ocenić go inaczej niż jako posunięcie co najmniej wątpliwe. Owszem w 2013 roku Guział był zajadłym i rozpoznawalnym przeciwnikiem Hanny Gronkiewicz-Waltz, doprowadził do referendum, które całkiem poważnie zagroziło jej odwołaniem. Ale już od lat były burmistrz Ursynowa jest postacią raczej z pogranicza warszawskiego, lokalnego politycznego folkloru, która przypominała dotąd o swym istnieniu głównie bardzo ostrymi (i często bardzo niefortunnymi) wypowiedziami w mediach i mediach społecznościowych. Ich odkopywanie i przypominanie jest obecnie ulubioną rozrywką przeciwników Jakiego. Podobnie ma się zresztą z przypominaniem wypowiedzi samego Jakiego. Spot Platformy, w którym przypomniano stanowisko Jakiego w sprawie szczepień, był mocnym uderzeniem w wizerunek kandydata PiS jako przyszłego odpowiedzialnego włodarza miasta. Dodajmy do tego kuriozalne wypowiedzi ludzi Jakiego o ewentualnym wstrzymaniu rządowych funduszy na budowę metra i inne kluczowe miejskie inwestycje oraz - nieszczęścia lubią chodzić stadami - billboard, na którym Patryk Jaki i Sebastian Kaleta podają sobie ręce w walce o „Pragę Połódnie” (pisownia oryginalna) dla tego ostatniego, a zobaczymy obraz układający się coraz bardziej niekorzystnie dla walczącego o Warszawę kandydata Zjednoczonej Prawicy.
To jednak nie koniec. Bo jakby przypieczętowując tę gorszą passę ostatnich tygodni, w piątek Jaki jednoznacznie przegrał telewizyjną debatę z Rafałem Trzaskowskim. Choć brali w niej udział również pozostali kandydaci na prezydenta Warszawy i nie brakowało barwnych akcentów - uwaga widzów koncentrowała się przede wszystkim na pojedynku Trzaskowski - Jaki. Kluczowy moment nastąpił wtedy, gdy Patryk Jaki zagrał va banque, popełniając na swoje nieszczęście podwójny błąd. Jaki ogłosił mianowicie podczas debaty, że w imię apolityczności po zwycięstwie odejdzie ze swej macierzystej partii, czyli Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry i zadał Trzaskowskiemu pytanie, czy on zrobi to samo. Pierwszy błąd, o stricte taktycznym charakterze, polegał na tym, ze pytanie było obliczone wyłącznie na wywołanie u kontrkandydata paniki lub choćby konsternacji. Miało sprawić, że Trzaskowski zacznie się plątać, udzieli jakiejś wymijającej odpowiedzi, słowem, będzie próbował się wymigać od jednoznacznej deklaracji - żadnych innych opcji scenariusz raczej nie obejmował. Tymczasem nic takiego się nie stało, a Trzaskowski znalazł ripostę. - Zaskoczyło mnie to, że Patryk Jaki aż tak bardzo się wstydzi swojej własnej partii. To, że ukrywał jej logo, wszyscy widzieliśmy. Ale to, że wystąpił z niej... Musi się naprawdę poważnie jej wstydzić. Nie dziwię się temu - powiedział Trzaskowski. Jaki już do końca debaty się po tym nie podniósł.
A dlaczego mówimy o podwójnym błędzie? Otóż ten drugi błąd Jakiego i jego sztabowców miał już charakter strategiczny. Ogłaszając swe przyszłe odejście z partii Zbigniewa Ziobry, Jaki wprowadził niemało zamętu w całą samorządową kampanię Zjednoczonej Prawicy - opartą przecież na ciągłych nawiązaniach do sukcesów rządu i do jego zdolności do wywiązywania się z obietnic, de facto współprowadzoną przez premiera Mateusza Morawieckiego i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Patryk Jaki mówiąc publicznie, że w razie zwycięstwa złoży legitymację i - przynajmniej formalnie - odejdzie z „obozu Dobrej Zmiany”, którego osiągnięcia przypominał dotąd na każdym kroku, wykonał więc ruch, który wyborcom i komentatorom może być naprawdę ciężko zrozumieć.
W dodatku, co jest kolejnym skutkiem ubocznym tej deklaracji, Jaki skierował światła reflektorów prosto na Zbigniewa Ziobrę, znacząco poszerzając pole spekulacji co do aktualnej pozycji ministra sprawiedliwości w koalicji. Dla Ziobry potencjalna utrata najzdolniejszego politycznie partyjnego współpracownika zdecydowanie nie byłaby dobrą wiadomością, zwłaszcza, że atmosfera w koalicji po ujawnieniu taśm bijących w premiera wciąż jest napięta i pełna wzajemnych podejrzeń.
Co się właściwie dzieje? Dlaczego w mechanizmie kampanii Patryka Jakiego wyraźnie coś się zatarło, dlaczego wytraca ona dynamikę? W sondażu „Polski ” przeprowadzonym w drugiej połowie września, Patryk Jaki w pierwszej turze (z wynikiem 32,1 proc.) przegrywał o zaledwie 4,6 punktów procentowych z Rafałem Trzaskowskim (36,7 proc). To niewielka różnica. Przy okazji jednak widzimy, że szanse na zwycięstwo w pierwszej turze (czyli wynik powyżej 50 proc. głosów) wydają się być zupełnie poza zasięgiem obu kandydatów, a zatem II tura jest w Warszawie w zasadzie pewna.
Ona zaś zmieniałaby wszystko. W drugiej turze Patryk Jaki może liczyć na zaledwie 2 punkty procentowe więcej niż w pierwszej - zdobywając według naszego sondażu 34, 4 proc. głosów. Natomiast Rafał Trzaskowski przejmuje głosy wyborców zdecydowanej większości pozostałych kandydatów i zdobywa w II turze aż 65,6 proc. głosów. Ergo: według naszego sondażu Patryk Jaki nie miałby najmniejszych szans na zwycięstwo w II turze, co więcej skala jego potencjalnej przegranej rysuje się jako znaczna. Podobnie wygląda to w innych sondażach.
Tymczasem moment, w którym - przynajmniej w teorii - można byłoby doprowadzić do jakiegoś przełamania tego trendu, zwyczajnie minął. Ostatnia szansa na to była może w czerwcu, może w lipcu. Później okno możliwości się zamknęło. W ciągu kilku tygodni - bez użycia czegoś w rodzaju politycznej bomby atomowej a nic takiego w tej chwili nie widać na horyzoncie- nie da się zmienić zapatrywań jednej trzeciej ogółu wyborców. Tym bardziej nie ma na to szans w ciągu zaledwie tygodnia.
Pojedynek Trzaskowskiego i Jakiego o Warszawę - w dość zgodnym zamyśle zarówno prawicy jak i liberalnego centrum - miał wyznaczać rytm całej kampanii samorządowej. Obecny stan tej kampanii zdawałby się więc układać w sposób mocno niekorzystny dla rządzącego obozu. W dodatku na poziomie ogólnopolskim można obserwować coraz bardziej jednoznaczną koncentrację czołowych polityków rządzącego obozu na tematyce dotyczącej wsi, co zdaje się świadczyć, że kierownictwo PiS widzi w wynikach wewnętrznych badań niepokojące sygnały o poprawiających się notowaniach PSL.
- Wszystkie ręce na pokład - mówił więc niemal dosłownie w niedzielę na konwencji w Krakowie Jarosław Kaczyński nawołując do pospolitego ruszenia zwolenników PiS i ich rodzin na rzecz zwycięstwa Małgorzaty Wasserman. Symptomatyczne było też jednak to, że prezes PiS podczas tej samej konwencji mówił sporo o „układach” i ludziach „poprzedniego systemu” w samorządach oraz o okolicznościach ich powstawania. Trochę tak, jakby powoli szykował grunt pod konieczność ewentualnego uzasadniania wyniku poniżej oczekiwań.
POLECAMY: