Zaczęło się tak jak zawsze. Treningi, przygotowania, rozstanie z rodziną, wspaniały trekking do bazy pod Annapurną. Pierwsze wyjście do obozu i od razu ogromna lawina. Prawie nas zmiotła ze ściany! - opowiada Jarosław Zdanowicz, himalaista z Białegostoku. - To był początek wielkich trudności i niebezpieczeństw, które na tej górze są wszędzie. Przez następne dni, gdy pokonaliśmy wysokość w celu aklimatyzacji spaliśmy w obozach i to nie były normalne noce. Cały czas byliśmy bombardowani przez lawiny - dodaje.
Kiedy tylko słyszeli lawinę, zrywali się na kolana i w małym namiocie patrzyli przez okienko, zastanawiając się czy to już koniec. Nie wszystko szło zgodnie z planem.
- Cały czas pracowaliśmy, wnosząc do obozów jedzenie i sprzęt. Mieliśmy nieudaną próbę aklimatyzacji, doszliśmy na wysokość 6400m, żeby spać i okazało się, że obozu nie ma. Zeszliśmy do samej bazy na 4000m. To kosztowało nas wiele sił i nie dało aklimatyzacji. Musieliśmy kupić tlen, bo przecież idąc na szczyt nikt na nas nie będzie czekać. Wszyscy idą z tlenem, my mieliśmy w zapasie tylko ratunkową butlę. 15 kwietnia zaczęliśmy atak szczytowy. Doszliśmy na wysokość 7400m i skończyły nam się liny poręczowe. Znów czekała nas cała noc wspinania. W namiocie byliśmy o ósmej rano. Znowu załamała się pogoda, przeżyliśmy burzę śnieżną. Całych nas zmoczyło, nie mieliśmy szans na wysuszenie kombinezonów puchowych - przyznaje himalaista.
Mimo przeszkód wieczorem podjęli kolejną próbę wejścia na szczyt. W nocy temperatura spadła do -40 stopni. Na szczyt śmiertelnie niebezpiecznej góry udało się wejść 16 kwietnia. Zdanowicz użył butli z tlenem, by uchronić się przed najgorszymi konsekwencjami przebywania w fatalnych warunkach pogodowych. Skończyło się na odmrożonych palcach rąk. Białostoczanin przebywa w szpitalu w Katmandu. Już myśli o kolejnej wyprawie.
Przypomnijmy, że Jarosław Zdanowicz przygodę ze wspinaczką zaczął wiele lat temu. Zdobył szczyt Ama Dablam i ośmiotysięcznik Gasherbrum II.
