Człowiek, który przyjeżdżał do Warszawy pociągiem, wysiadał na Dworcu Centralnym, wybiegał z niego jak najszybciej z zatkanym nosem (co najwyżej zatrzymując się na chwilę przy kuszącym stoisku z pornosami) i stawał twarzą w twarz z centrum dynamicznie rozwijającego się państwa. W takich chwilach traciła sens przedwojenna anegdota o Rosjaninie, który jechał do Paryża, i o Francuzie zdążającym do Moskwy. Obaj przez pomyłkę wysiedli w Warszawie i obaj myśleli, że są na miejscu. Teraz nabrać się mógł najwyżej jeden.
Przez lata syf rozpościerający się w samym samego sercu Polski (a może - sądząc po sterczącym Pałacu Kultury - w samym kroczu) doprowadzał mnie do furii. Złorzeczyłem kolejnym prezydentom Warszawy, którzy ten stan tolerowali. Święcicki, Piskorski, Kaczyński, Gronkiewicz-Waltz nie zrobili wiele, by wizytówka naszego kraju była godna miana europejskiego miasta. Nadal nie wiadomo, co wokół PKiN powstanie i kiedy. Owszem, szczęki zostały zastąpione przez blaszane hale targowe, ale to jakby ubytki w uzębieniu wypełnić złotymi zębami. Nie wiadomo, co gorsze.
I całkiem niedawno zrozumiałem, że dobrze się stało, że nic się nie stało. Gdyby Warszawa była zrządzana przez energicznych wizjonerów obdarzonych geniuszem organizacyjnym, to byłby dopiero klops. Gdyby centrum stolicy zostało wymyślone, zaprojektowane i zbudowane na początku lat 90. (czego się domagałem!) albo dekadę później (jakże byłem wściekły, że tak się nie stało) to byłby dopiero horror.
Ano tak. Żeby zrozumieć ten paradoks proszę przymknąć oczy i przypomnieć sobie nową siedzibę telewizji publicznej, zwana wieżą Babel. Można też wrzucić to w Google, obejrzeć sobie owo szkaradztwo w internecie i wykrzyknąć: Matko Boska! Twórcy tego czegoś musieli mieć przy sobie walizkę pełną eteru, kokainy, metamfetaminy oraz innych narkotyków, jak permanentnie naćpani bohaterowie przerażającego filmu "Las Vegas parano"!
Ale nie o używki tu chodzi (choć Pałac Kultury zwano dla odmiany: szalonym snem pijanego cukiernika), ale raczej o to, że architektura jest cholernie trwałym oraz rzucającym się w oczy zapisem stylu i smaku ludzi danej epoki. Myślę, że w ubiegłym wieku, gdy rodził się projekt gmaszyska przy Woronicza, to wyśmienicie spełniał on nasze wyobrażenie o zapierającej dech w piersiach gustownej nowoczesności. Dzisiaj wydaje się groteskowy i niedorzeczny, ale to oczywiście nie on się zmienił, tylko my.
Proszę sobie zatem wyobrazić, że coś takiego postawiono by w środku Warszawy. Do tego dodano by jeszcze kilka innych potworków, które 15 czy 10 lat temu wydawałyby się nam szczytem rozmachu i wykwintnej wielkomiejskiej elegancji. A dzisiaj (i w przyszłości) nasze dzieci pytałyby: Tato, rozumiem, że tego wielkiego potwora postawili nam Rosjanie i nie mieliśmy wyboru. Ale co z resztą tych okropnych budynków. Kto nas tak straszliwie pokarał i za co? I weź tu wytłumacz gówniarzowi, że one wydawały nam się równie stylowe,co białe skarpetki dwie dekady temu.
Może zatem dobrze się stało, że po centrum Warszawy na razie hula wiatr. Nie jest to pochwała zaniechań władz Warszawy, bo te nie wynikały ze świadomości estetycznej niedojrzałości, lecz zwyczajnego niezgulstwa, lenistwa, a może i jeszcze czegoś gorszego. W końcu nie bez powodu Kazik śpiewał kiedyś, że "warszawscy radni to zwyczajna banditierka". Czy już jesteśmy w stanie stworzyć centrum Warszawy, które wykreuje klimat tego miasta i będzie wizytówką Polski przez parę setek lat? Hm, mam wątpliwości. Jest znacznie lepiej niż dekadę czy dwie temu.
Ale czy Złote Tarasy to budynek, z którego można być dumnym? Podobnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, które ma stanąć w miejscu kupieckich baraków i w jakiś niedorzeczny przeklęty sposób dziedziczy blaszakowy sznyt tego rejonu. To na pewno nie będzie nowe muzeum w Bilbao. A właśnie o to chodzi, że powinno być.