Dzień dobry, już jutro!

Anna Tomiak
Pierwsza miłość może mieć wpływ na całe życie. To przez nią Françoise Buron, której historię opowiada film "Do widzenia, do jutra" Janusza Morgensterna, uważa Polskę za swoją drugą ojczyznę. Po wielu latach przyjechała do Warszawy i dziś mówi: tu jestem u siebie.

Zaczęło się to tak, jak zaczynają się tego rodzaju historie. Najzwyczajniej w świecie ­- mówi w filmie "Do widzenia, do jutra" Zbyszek Cybulski. Tymi słowami rozpoczyna opowieść o miłości, którą przeżył naprawdę, a potem opisał w filmowym scenariuszu. Ona miała na imię Françoise, skończyła dopiero 18 lat i była córką francuskiego konsula urzędującego w Gdańsku. On - grał i reżyserował w legendarnym studenckim teatrzyku Bim-Bom. A rzecz działa się w końcu lat 50.

- Wszyscy byli Françoise zauroczeni - wspomina reżyser Janusz Morgenstern. - W tamtych latach coś, co pachniało zagranicą, strasznie imponowało. A ona była Francuzką, i to śliczną. Roztaczała swoje wdzięki. Nie dziwię się, że zrobiła wrażenie na Cybulskim i podobała się jego kolegom. W fimie Zbyszek jest Jackiem, a Françoise to Margueritte (w tej roli Teresa Tuszyńska). Różni się od polskich dziewczyn, uśmiecha się, jest świetnie ubrana. - Przepraszam pana, gdzie jest ulica Długa? - pyta, a potem częstuje Jacka cukierkami.

- Gdańsk był bardzo zniszczony, ale życie kulturalne tam kwitło - wspomiona Morgernstern. Bim-Bom przyciągał studentów z różnych kierunków i to oni razem z Cybulskim, Kobielą, Federowiczem, Wowo Bielickim byli spiritus movens tamtych czasów. Do Margueritte nie dociera ponurość powojennego Gdańska, ona chce się bawić, jeść lody i tańczyć. Mieszka w pięknej willi odgrodzonej wysokim metalowym płotem i jeździ po mieście zagraniczną limuzyną. Ślicznotka z lepszego, zakazanego świata. Obiekt westchnień skromnych polskich chłopaków. Jacek, z twarzą przysłoniętą ciemnymi okularami, jest z nich najprzystojniejszy. I to właśnie on wpada po same uszy.

- Nie potrafię powiedzieć jak dalece Zbyszek był uczuciowo zaangażowany, ale myślę, że poważnie - mówi Janusz Morgenstern. Pewnie dlatego przyszło mu do głowy, żeby zrobić o tym film. "Pomyśl, będziemy zawsze razem" - szepcze Jacek do ucha Margueritte, całując ją na ulicy zalanej deszczem. "Zawsze? Nie bardzo" - odpowiada poważnie. "Teraz jest dobrze, ale później zrobi się nudno i ja będę brzydsza. Nie, nie mów zawsze." Nazywa go swoim małym księciem z innej planety i chętnie się z nim spotyka, bo jest ciekawa świata, który roztacza się za płotem jej eleganckiego domu. "To nie mój świat, może dlatego wydaje mi się piękny" - mówi. "Margueritte, porzuć swój biały zamek i przenieś się do mojego" - błaga Jacek. Ale ona ma inne plany. "Nigdy nie będziemy razem" - odpowiada. Mając do wyboru miłość albo życie w wolnym kraju, decyduje się na to drugie. Ostatniego wieczoru, kiedy Jacek jak zwykle odprowadza ją do domu, mówi mu po prostu: "Do widzenia!". On rzuca tylko: "Do jutra!". Jeszcze nie wie, że ta zwykła historia skończy się tak jak wszystkie historie tego rodzaju.

- Nakręciliśmy "Do widzenia, do jutra" w 1959 roku - wspomina Janusz Morgenstern. Od razu uznano go za sukces, pewnie dlatego, że był pierwszym filmem w powojennej Polsce bez propagandy politycznej. Ot, zwyczajna historia o miłości. Koniec lat 50. to był początek tzw. odwilży, nareszcie mogliśmy zrobić taki film. - Naprawdę chce pani rozmawiać o tamtych starych czasach? - dziwi się Françoise Burbon, kiedy pytam ją o jej pierwszą miłość. Od 14 lat mieszka w Warszawie. Przeniosła się tu na stale po rozwodzie z mężem. Jest dekoratorką wnętrz, prowadzi sklep z tkaninami renomowanej francuskiej firmy Pierre Frey Paris. Właśnie podjęła się urządzenia gabinetu ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego. - Lubię swoją pracę, mogłabym mówić o niej godzinami, a za wspomnieniami nie przepadam - oświadcza, kiedy siadamy razem, by porozmawiać o tamtych czasach. - To działo się tak dawno, 50 lat temu - mówi Françoise. - Kiedy mój ojciec otrzymał stanowisko konsula w Gdańsku, w 1956 roku, postanowił wysłać mnie do liceum w Wiedniu. W Polsce nie było wówczas szkół dla cudzoziemskich dzieci. Los sprawił, że konsul francuski w Krakowie też miał córkę i że ona była moją rówieśnicą. Zamieszkałyśmy razem vis-á-vis Opery Wiedeńskiej, którą wtedy kierował von Karajan. Muzyka operowa to był nasz konik. Kupowałyśmy najtańsze, stojące miejsca i co wieczór byłyśmyna przedstawieniu.

Do Gdańska przyjeżdżałam na święta i wakacje. W tamtych latach nasze kraje zawierały wiele umów transportu drogą morską, ojciec miał dużo pracy. W weekendy jeździliśmy nad jeziora. Zwiedzaliśmy Szwajcarię Kaszubską, Mazury. Zachwycaliśmy się pięknem polskich krajobrazów. To we mnie zostało. Wracaliśmy do domu dopiero w niedzielę, ojciec wtedy siadał do pracy, a moim zadaniem było przejść się po domu i zdemontować podsłuchy, które ubecy założyli podczas naszej nieobecności. Szybko się zorientowałam, że pluskwy są zawsze w tych samych miejscach. Nabrałam wprawy, raz, dwa i było zrobione.

Lata 50. to były w Polsce straszne czasy - mówi Françoise. Moja mam lubiła spotykać się z ludźmi, przyjmować gości, ale nikt do nas nie przychodził. Polacy bali się z nami rozmawiać, wiedzieli, że mogą mieć z tego powodu kłopoty z UB. Groziły im przesłuchania albo inne represje. Spotkałam dobrze wykształconych, kulturalnych ludzi, którym z nieznanych powodów odebrano mieszkania w Warszawie. Nie mogli wrócić do swoich domów, latami walczyli o pozwolenie na pracę, chcieli normalnie żyć. Miałam szczęście, że poznałam środowisko Bim-Bom. Artyści się mnie nie bali. Oni byli sławni, zamożni, czuli się wolni. No, może trochę wolniejsi... Od razu się porozumieliśmy, choć ja nie mówiłam po polsku. Ze Zbyszkiem rozmawiałam po francusku, on znał biegle ten język, a z Bobkiem Kobielą po angielsku. Na scenie Bim-Bom aktorzy nie używali głosu, odgrywali przedstawienia kukiełkowe albo pantomimę, wymagali od widza raczej wyobraźni i intelektu niż znajomości polskiego. Prowokowali do myślenia, wzruszali. Bardzo lubiłam chodzić na te przedstawienia, a im się podobało, że na widowni siedzi młoda Francuzka i interesuje się tym, co robią.

Pamiętam, że Zbyszek najbardziej przyjaźnił się z Bobkiem - dodaje Françoise. Byli nierozłączni. Myślę, że się uzupełniali. Zbyszek chaotyczny, zawsze w biegu, wszędzie się spóźniał; Bobek - jego przeciwieństwo, świetnie zorganizowany, wręcz pedantyczny. Zbyszek ciągle coś gubił. "Gdzie są moje klucze? Gdzie klucze?". Biegał w kółko, i pytał nerwowo, dziesiąty raz tego dnia. A Bobek, po raz dziesiąty, ze spokojem odpowiadał: "Tu są twoje klucze". Jeden był przytomny, drugi błądził we mgle. Mieszkali razem w wynajętym pokoju w Sopocie, a z nimi reżyser Jerzy Karwowski, który też występował w Bim-Bom i był tam kierownikiem administracyjnym. Problem polegał na tym, że pokój był bardzo mały i mieściły się w nim tylko dwa łóżka. Zawsze więc ktoś nie spał, siedział na werandzie i czekał, aż się zwolni miejsce. A różnie z tym bywało, często nocowały też jakieś dziewczyny i one nie lubiły wstawać w środku nocy. Kiedy przyjeżdżali goście, na przykład przyjaciel Zbyszka, reżyser Janusz Morgenstern, albo mama Bobka z jego siostrą, robiło się jeszcze ciaśniej, ale wtedy wszyscy spali, bo rozkładali się na podłodze.

Bobek bardzo dużo grał, Zbyszek też kręcił jeden film za drugim, zarabiali krocie, mogli sobie pozwolić na każde mieszkanie, ale oni po prostu lubili tak żyć. Stale podróżowali, stale się bawili. Wódeczka, ładne dziewczyny. Tacy sobie playboye. Ale inteligentni. Pamiętam, że kiedy poszliśmy na tańce, rzucali pieniędzmi pod sufit. Kelnerzy spełniali ich wszystkie zachcianki. Kiedy przyjeżdżali do Warszawy, zamawiali najdroższe apartamenty w Bristolu, ale w Sopocie wracali nad ranem do wynajętego pokoju i rozstawiali między swoimi łóżkami parawan z szarą szmatą. W 1959 roku wyjechałam do Paryża i dokładnie nie wiem, jak dalej potoczyły się ich losy. Słyszałam, że kiedy się pożenili, oddalili się trochę od siebie. Obaj zginęli tragicznie - Zbyszek w 1967 roku, wskakując do pociągu, na który jak zwykle się spóźnił. Bobek - dwa lata później, w wypadku samochodowym.

Pytam Franoçise, czy kiedykolwiek żałowala, że zrezygnowała z miłości, żeby żyć w wolnym kraju, a ona odpowiada krótko: - Nie. Czym innym jest młodzieńcze uczucie, a czym innym wybór dorosłej kobiety - tłumaczy. Kochałam Kaszuby i mazurskie krajobrazy, ale w latach 50. Polskę i Francję dzieliła przepaść. Będąc cudzoziemką, nie mogłabym się tutaj dalej kształcić ani normalnie żyć. W Paryżu skończyłam studia, wyszłam za mąż, wychowałam dwóch synów. Ale miłość się skończyła i znów przyszła pora się rozstać. Po rozwodzie nie chciałam zajmować się tylko domem i ogrodem. Mogłam zostać przedstawicielem Pierre Frey Paris w Moskwie i pewnie dziś byłabym milionerką, ale wolałam przyjechać do Warszawy. Zawsze uważałam Polskę za swoją drugą ojczyznę. Tu jako młoda dziewczyna poznałam niezwykłych ludzi, tu, wiele lat temu, zawarłam przyjaźnie, które trwają do dziś. Mam dom w Normandii, ale to w Warszawie jestem u siebie.

- Myślę, że Zbyszek rozumiał decyzję Françoise, w końcu to on wpadł na pomysł tego filmu i napisał scenariusz - mówi Janusz Morgenstern. - Wprawdzie wśród jego autorów figuruje też Bogumił Kobiela, ale on dołożył tylko jedną scenę, której ostatecznie nie nakręciliśmy. Mówią, że "Do widzenia, do jutra" to jeden z najpiękniejszych polskich fimów. Nie wiem. Dla mnie to po prostu opowieść o młodych ludziach i ich marzeniach. Często wyświetlają go kluby filmowe, został też wydany na płycie DVD, ale ja nie oglądam. Nie wracam do swoich starych filmów. Boję się, że mógłbym się rozczarować.

Zbyszek bardzo chciał, żeby filmowa Marguaritte była podobna do Françoise - wspomina reżyser. Długo szukaliśmy takiej dziewczyny. Udało mi się wypatrzyć ją na szkolnej zabawie w warszawskim liceum im. Batorego. Nazywała się Teresa Tuszyńska i miała dopiero 17 lat. Musieliśmy prosić jej matkę o zgodę na zaangażowanie córki do filmu. Cybulski, kiedy zobaczył Teresę, od razu się zachwycił. Ona nie zwracała na niego uwagi, zakochała się w innym, niezwykle przystojnym aktorze Adamie Pawlikowskim (w filmie "Do widzenia, do jutra" gra adoratora Margueritte, który przywozi ją limuzyną do Bim-Bom). Był duszą towarzystwa, dowcipny, inteligentny, kobiety go kochały. Zbyszek musiał obejść się smakiem. Pawlikowski przeżył Cybuskiego, ale też zmarł tragicznie - w 1976 roku. Podejrzewany o współpracę z SB, on bywalec, został skazany na towarzyski ostracyzm. Nie wiadomo, czy z tego powodu się rozchorował, czy był chory od początku, w każdym razie wylądował w szpitalu psychiatrycznym. W końcu wyskoczył z okna swojego mieszkania na VIII piętrze wieżowca.

Zdaniem Janusza Morgensteran, Teresa Tuszyńska była nie tylko piękną, ale i bardzo utalentowaną aktorsko dziewczyną. Została modelką i jeszcze zagrała parę ról, ale już żadna nie była wielkim sukcesem. Umarła, zupełnie zapomniana, w 1997 roku. Piękna Francuzka, którą zagrała przed wieloma laty, właśnie wtedy rozpoczynała swoje nowe życie w Polsce. - Jest mądra i musi być przedsiębiorcza, skoro już w połowie lat 90., kiedy sytuacja u nas nie wyglądała jeszcze różowo, odważyła się zamienić Paryż na Warszawę - mówi z uznaniem Janusz Morgenstern. - Przyznaję, że bardzo ceni Françoise. - Jest w niej samej i w atmosferze jej domu coś niezwykłego. Zawsze chętnie się z nią spotykam. Nawet gdy dzieje się coś ważnego, a ona dzwoni, to wszystko odkładam i pędzę.
Nigdy nie mówią sobie: do widzenia. Mówią tylko: do jutra!

Wróć na i.pl Portal i.pl