Halina Bieniakońska-Żak: Mnie się ta Polska zdawała bajką

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Z archiwum rodzinnego Haliny Beniakońskiej-Żak
- Na zsyłce nikt Wigilii nie obchodził. Można było za to dostać kulkę. Ale przed barakiem ktoś stawał na czatach, a my po cichutku łamaliśmy się czarnym chlebem - mówi Halina Bienia-końska-Żak ze Związku Sybiraków, która jako dziecko sześć lat spędziła w sowieckim łagrze.

Jakie myśli ma niespełna 7-letnia dziewczynka, siedząca w bydlęcym wagonie pociągu zmierzającym na Syberię?

To już nawet nie Syberia była, a Daleki Wschód; gdzieś między Chabarowskiem a Władywostokiem, rzut beretem do wysp Japonii. Wie pani… rodzice się spodziewali, że nas wywiozą.

Byli przygotowani?

Do tego nie można się przygotować. Sześć lat spędziliśmy w łagrze. Tak się nazywał: poprawczo-wychowawczy łagier. Trzy lata mieszkaliśmy w obozowym baraku, kolejne trzy, w pobliskiej osadzie. Już bez drutów, bez strażników z psami. Ale nawet wtedy rodzice musieli codziennie meldować się u komendanta obozu.

Sowieci uznali, że zostaliście już poprawieni i wychowani?

Tak, byliśmy już wychowani i dalej mogliśmy sami się wychowywać (śmiech).

Zanim do tego doszło, pozwoli Pani, że cofnę się do 31 sierpnia 1950 r. Pani tata Rajmund obchodzi właśnie imieniny.

Mieszkaliśmy na Wileńszczyźnie. Ród mój co prawda wywodzi się z miejscowości Bieniakonie, dziś to Białoruś; nawiasem mówiąc tam pochowana jest Maryla Wereszczakówna - ta od Mickiewicza. Ale majątek taty znajdował się koło Ejszyszek - dzisiaj to miejscowość na Litwie. Nocą, 31 sierpnia dom otoczyli rosyjscy żołnierze z psami. Kolbami załomotali w drzwi. Pamiętam to łomotanie, psy zaczęły szczekać, straszny hałas się zrobił. Akurat godzinę wcześniej, na szczęście, goście wyjechali. Byliśmy tylko my: rodzice, mój brat, ja i nasza babcia - mama mamy. Dostaliśmy pół godziny na spakowanie się; zabrać mogliśmy tyle, ile uniesiemy w rękach.

Co wzięliście?

Co można było wziąć? Miałam lat 6 z kawałkiem, poszłam na ręce do taty. Mama, kobieta przewidująca, która spodziewała się, co może nastąpić, od dłuższego czasu suszyła chleb i bułki. Zabrała więc worek sucharów. W ostatnim momencie do worka wrzuciła maszynę do szycia, która później uratowała nam życie. Zabrała dokumenty, książeczkę do nabożeństwa i „Pierwszą czytankę”. Nie był to Elementarz Falskiego, ale też służył mi potem za podręcznik do nauki czytania.

Jeszcze raz się cofnę - do Pani dzieciństwa w majątku na Wileńszczyźnie. Jak ono wyglądało?

Pięknie. Życie było dostatnie, bardzo ciepłe i serdeczne. Mam brata starszego o 3 lata. Mieliśmy nianię, pokój z kącikiem do zabaw, zabawki drewniane. Nieźle się powodziło. Tata, jeszcze przed ślubem z mamą, w 1928 roku kupił samochód. Mieszkaliśmy w typowym dworku z gankiem, w jednej jego części były nasze pokoje, w drugim wielka kuchnia z piecem, z długim stołem, przy którym siadaliśmy wszyscy: rodzice, dzieci, służba. Rodzice często jeździli do Wilna, spotykali się z przyjaciółmi, bywali na balach. Kiedy brat skończył 7 lat, poszedł do polskiej, prywatnej szkoły. Rosjanie jeszcze wtedy tak nie cisnęli, a rodzice uznali, że do innej go nie puszczą.

Repatriacja Polaków ze Wschodu trwała od 1945 roku. Dlaczego Pani rodzice nie wyjechali?

Mama zachorowała. 13 miesięcy leżała w szpitalu. Kiedy wyszła, był początek 1947 roku i już nie było możliwości, by do Polski jechać, już zamknęli granicę. Wcześniej tata nie chciał wyjeżdżać. Był najmłodszy z rodu, miał pilnować majątku Bieniakońskich. Mówiono, że będzie III wojna światowa, że przyjdą Amerykanie. Mimo że ciocia pisała z Gdańska: „Rajmund, zabieraj konie ze swojej pięknej stajni i przyjeżdżajcie”, to tata wybierał się jak sójka za morze. Pewnie, gdyby mama nie była w szpitalu… Za to od 1947 roku zaczęto Polaków wywozić z Kresów, ale na Wschód.

Czym rodzina Bieniakońskich naraziła się władzy?

Czym sobie „zasłużyliśmy” na wyjazd? Po pierwsze tym, że byliśmy Polakami. Tata nie przyjął litewskiego paszportu, powiedział, że nie jest żadnym Rajmundasem Bieniakońskasem. To było duże przewinienie. Po drugie - pomagał AK-owcom. Jak mógł nie pomagać, gdy bracia mamy walczyli w AK. Po trzecie - kułacy. Po czwarte - dzieci nie poszły do państwowej szkoły. Ale wystarczyło już to pierwsze - że Polacy. Rosyjski lejtnant podstawił ojcu papier pod nos: „Podpisz, że jedziesz z rodziną na wieczne, aczkolwiek dobrowolne roboty”. Tata nie podpisał. „To ty do więzienia, a rodzina i tak na zesłanie” - padła decyzja. Nie wiem, w jaki sposób wmieszał się tu los, czy nastąpiła zmiana tych, co nas pilnowali, czy zaginął ten papier z decyzją o więzieniu dla ojca, w każdym razie cała rodzina została wpakowana do wagonów bydlęcych i pojechaliśmy. W wagonie upchnięto 6 rodzin, w warunkach urągających człowieczeństwu. Minęliśmy Moskwę, minęliśmy Ural. Rodzice myśleli: „Pewnie wiozą nas za Nowosybirsk”. Ale minęliśmy Nowosybirsk, minęliśmy Krasnojarsk. To było wiele tygodni w podróży, bez podstawowych warunków do życia. Czasem, kiedy pociąg zatrzymywał się na jakiejś stacji, mężczyźni brali wiadra i pod zbrojnym konwojem szli po kipiatok, czyli wrzątek. Zanim go donieśli do wagonów, to już woda była zimna.

Jedzenie?

Kto co ze sobą wziął. My mieliśmy suchary. Dzieliliśmy się nimi z innymi rodzinami. Przejechaliśmy Irkuck. Wydawało się, że świat się już prawie kończy, a my jechaliśmy dalej. Minęliśmy Bajkał i jeszcze dalej około 4 tysięcy kilometrów. Dowieziono nas do Chabarowska nad Amurem. Jedną grupę powieziono w kierunku Komsomolska, a nam - czterem polskim rodzinom kazano wsiadać na ciężarówkę i ruszyliśmy w kierunku południowym. Zatrzymaliśmy się nad Chorem - odnogą rzeki Ussuri. Tam trafiliśmy do obozu. Jedną jego część zajmowali wszelkiej maści kryminaliści, najgorsi zabójcy. My trafiliśmy do drugiej części, do baraków, zbudowanych z bali drzewa cedrowego. Szpary wypełnione były mchem. Baraki miały specjalne uchwyty i kiedy tajga wokół została wyrąbana, traktorami przesuwano baraki dalej. A gospodarka była iście rabunkowa, drzewa cięto do żywego. Do tego byli im potrzebni więźniowie. Rodzice pracowali po 12 godzin. Ścinali cedry, okorowywali je, układali na sanie i konie wiozły je na brzeg rzeki. Jak wiosną ruszał lód, to spławiano drewno do Chabarowska. Ludzie mówili, że przerabiano je na spirytus.

Ile rodzin mieszkało w jednym baraku?

W naszym mieszkało 10 rodzin. Na środku stała koza. Na kozie grzało się wodę, czyli rozpuszczało się śnieg. Dzieci zesłańców miały obowiązek chodzić do szkoły - w jednym z baraków obozu utworzono czterolatkę. Szkoła oczywiście rosyjska, ale ja już rosyjski znałam. Mieszkając na Wileńszczyźnie byłam z tym językiem osłuchana. Wiele tygodni spędzonych w podróży, przysłuchiwanie się rozmowom rosyjskich żołnierzy, wśród których byli młodzi, 18-19-letni chłopcy, wystarczyło mi, aby nauczyć się podstawowych słów i rozumieć język.

Jak wyglądało codzienne życie w obozie?

Rodzice wracali późno, straszliwie zmęczeni i przemarznięci. Dostawali 400 gramów czarnego, gliniastego chleba i ciepłą polewkę, w której czasem znalazło się trochę kaszy. Dzieci dostawały po 200 gramów chleba i miało nam to wystarczyć na cały dzień. Babci, która nie miała już siły na pracę w tajdze i pozwolono jej zostać w baraku, czasem udawało się coś upichcić na kozie. Latem zbieraliśmy szczaw, oczywiście nielegalnie, ale byli strażnicy, którzy zachowywali się po ludzku - odwracali głowę, udając, że nie widzą, jak rwiemy liście wokół ogrodzenia obozu. Zbieraliśmy też jagody, czeremchę, dziki czosnek i cebulę. Jak chłopcom udało się złowić rybę, to była zupa rybna. Gotowało się korzenie żeń-szenia.

O czym się marzy w takim miejscu? O czym Pani marzyła?

Marzy się o tym, żeby przeżyć dzisiaj, bo jutro nie wiadomo, co będzie. Dziecko marzy o tym, żeby pobiegać, pobawić się, pograć w coś. Żeby była piłka. Żebym miała lalkę. Żeby mama i tata dłużej mogli posiedzieć w cieple. Ale przede wszystkim cały czas marzy się o tym, żeby wrócić do Polski. Być może, jako dzieci, same byśmy tego nie wymyśliły, ale to narzucali rodzice - taką formę myślenia, żeby się nie zruszczyć, żeby mówić po polsku, bo kiedyś, nawet jeśli nie oni, to nam, dzieciom - na pewno się uda. Jakoś się wydostaniemy i do Polski wrócimy.

To pewnie ta czytanka, co ją mama wzięła, mocno była przez Panią wyczytana?

Znałam ją na pamięć. Brałam do ręki, wszystko jedno, czy bokiem, czy do góry nogami, czy od końca - czytałam bez zająknięcia. Codziennie musieliśmy czytać pół godziny, przez sześć dni w tygodniu. W niedzielę mama nam darowała. Ale już nie darowała mówienia po rosyjsku. Zdarzało się, że wpadaliśmy z bratem do baraku wołając: „Mama, kuszać!” i obrywaliśmy ścierką. W domu nie wolno nam było nawet słowa powiedzieć po rosyjsku.

Pierwsze Boże Narodzenie w łagrze - co najbardziej Pani pamięta?

O świętach nikt nie myślał. Byliśmy wszyscy jak zaczadzeni, otumanieni. Myśleliśmy, czy jutro będziemy żyć. Czy wystarczy chleba. Zresztą, Bożego Narodzenia nikt tam nie obchodził. Można było za to dostać kulkę. Rosjanie świętowali Nowy Rok. Ale pamiętam, przed barakiem ktoś z naszych stawał na czatach, a my po cichutku, łamiąc się tym czarnym, gliniastym chlebem składaliśmy sobie życzenia. Podstawowym życzeniem było, aby wyjechać stąd i wrócić do swojej ojczyzny. Po cichutku nuciliśmy kolędy.

Nie było choinki, nie było prezentów?

Prezentem byłaby dodatkowa porcja chleba, ale chleba dać nie chcieli. A jeśli chodzi o choinkę, to… sytuacja zmuszała człowieka do wykazania się pewnego rodzaju sprytem. Chłopcy, którzy mieli po 16-17 lat, niosąc choinkę, zatrzymywani przez strażników, mówili: „No, jak to po co? Przecież idzie Nowy Rok, niech nam pachnie!”. W żadnym razie nie można było zdradzić, że to z powodu Bożego Narodzenia. Wszystko robiło się cichcem, potajemnie. Ale było też inne Boże Narodzenie, kiedy przenieśliśmy się już z obozu do osady. Nadal mieszkaliśmy w baraku, najpierw z rodziną kuzynki mamy, potem już sami. Mogliśmy się spotykać z innymi Polakami, śpiewać po cichutku kolędy. Tamta zima kojarzy mi się jeszcze z jednym wydarzeniem.

Z jakim?

Było po Nowym Roku, kiedy odwiedziłam Irenkę - córkę znajomej polskiej rodziny. Mieszkali po drugiej stronie rzeki. Rozbierała właśnie choinkę; pamiętam aniołka, którego sama zrobiła z wydmuszki z jajka, przyklejając do niej czapeczkę ze srebrnego papierka. Spojrzała na mnie i spytała: „Halinka, chcesz?”. Chyba musiała widzieć, jak mi się do tego aniołka oczy świeciły. Wracałam przez zamarzniętą rzekę, ale bałam się, że jak wezmę zabawkę w watowane rękawice, to ją pogniotę i nie doniosę do domu. Zdjęłam więc rękawiczki i niosłam aniołka gołymi rękami. Styczeń, mróz ze czterdzieści stopni. Miałam do przejścia może 2 kilometry. Jak doszłam do domu, to już nie miałam siły otworzyć drzwi. Mama wyskoczyła i zobaczyła, że ręce całkowicie mam przemarznięte. Co robić? Obok mieszkała starsza pani, mówili na nią babuszka. Ona pobiegła po felczera. Felczer wydał wyrok: „Ręce odmrożone do kości, trzeba ciąć”. A babuszka na to: „Ja ci dam ciąć!”. Razem z mamą zakopały mnie calutką w śnieg. Tyle tylko, abym miała trochę powietrza do oddychania. Nie wiem, jak długo leżałam w śniegu. Pamiętam, że zaczęłam się rozgrzewać. Kiedy mnie wyciągnięto, babuszka tarła mi ręce alkoholem. Nacierała i nacierała, póki nie zobaczyła, że dłonie się zaróżowiły, krew znów zaczęła krążyć. Wtedy obłożyła je sadłem - nie wiem, borsuczym czy niedźwiedzim. W ten sposób uratowała mi ręce.

Jak to się stało, że z obozu trafiliście do osady?

Dzięki mamie i maszynie do szycia. To cała historia! Raz do obozu przyjechała żona komendanta. Spojrzała na mnie - ubrana byłam w sukienczynę, ale miała ona kołnierzyk bebe, który mama zrobiła mi na szydełku z poprutego starego swetra. „Kto ci to zrobił?” - zapytała. Odpowiedziałam, że moja mama. „To zaprowadź mnie do twojej mamy” - zażądała. Zaprowadziłam, a ona zaczęła mamę rozpytywać, co mama umie. „Mam trzy bele materiału, ale tu nie ma nikogo, kto by umiał uszyć. A ty byś uszyła?” - zapytała. Od słowa, do słowa, komendantowa nawiozła mamie materiału, a mężowi przykazała: „Ty Bieniakońskiej do tajgi nie bierz, bo córkom trzeba sukienki uszyć i Bieniakońska uszyje”. Tak się zaczęło. A jak to zobaczyła żona wicekomendanta, to też przybiegła do mamy ze swoimi materiałami. Później te kobiety doszły do wniosku, że po co one mają przyjeżdżać do obozu, lepiej przenieść Bieniakońską i jej rodzinę z łagru do osiedla, gdzie mieszkają i będzie pod ręką. W 1953 roku zmarł Stalin; zrobiło się luźniej. Lżej. Staraniem tych kobiet naszą rodzinę przeniesiono do osady.

To było już inne życie?

Wie pani, osada liczyła tysiąc osób, ale było 16 narodowości. Kogo tam nie było! Cała, jak to Rosjanie mówili, pribałtika: Estończycy, Łotysze, Litwini. Ale też cały Kaukaz - Ormianie, Azerowie, Gruzini. Azja: Kazachowie, Tadżykowie, Turkmeni, Uzbecy. Byli nawet Niemcy nadwołżańscy, których osiedliła nad Wołgą caryca Katarzyna. Byli Ukraińcy i Rosjanie. I wszyscy ci wygnańcy - a był to przecież zlepek kultur i religii, poziomu intelektualnego - sobie nie przeszkadzali. Nikt nikomu nie robił krzywdy, bo wszyscy żyliśmy na tych samych warunkach głodu, chłodu, walcząc z wszami, meszkami, bez większej nadziei, że będzie się można stamtąd jakoś wyrwać. Ale tak, wtedy się nam trochę poprawiło. Była szkoła, siedmiolatka. Była poczta - można było wysłać list, dać znać, że jeszcze żyjemy. Mama wprawiła się w szyciu, Rosjanie przynosili jej za to a to wiadro ziemniaków, a to kolby kukurydzy, a to pomidory czy ogórki. Tata z bratem mogli w nocy pojechać na łososia. Część szło do potrzebujących ludzi, a co zostawało, mama kroiła na kawałki, układała w beczce i wynosiła na mróz. Później rąbało się to, przynosiło do domu, odmrażało i mieliśmy danie. Albo się suszyło - jak tata szedł do tajgi, zabierał ze sobą płat suszonego łososia i cały dzień go przeżuwał.

Do Polski wróciliście w 1956 roku.

W lutym. Zanim to się stało, to w 1955 roku, na mocy porozumienia polskiego rządu z rządem sowieckim, Polacy, którzy znajdowali się w łagrach, w obozach pracy na Dalekim Wschodzie czy w części syberyjskiej, a którzy udowodnią, że są Polakami, mogą wrócić do Polski. To była najpiękniejsza wiadomość, jaka mogła być. Mamy brat mieszkał już w Warszawie, pracował w elektrowni Powiśle, bez przerwy pisał do ambasady rosyjskiej w naszej sprawie. Zresztą, mama też pisała - do ambasady, do Stalina, o zwolnienie. Na szczęście zabrała ze sobą polskie dowody osobiste, dokumenty z pieczątkami o własności ziemi. Nawet polska cenzurka brata się uchowała - również z pieczęciami, a pieczęcie dla Rosjan miały kluczowe znaczenie. Przyjechaliśmy do Polski w czwórkę, bez taty. Zmarł rok wcześniej, 16 lutego 1955 roku. Tamtego roku nie pracował już w tajdze, a w bazie paliwowej, gdzie nalewał paliwo do ciężarówek. Ale końmi nadal wożono drewno. Stało się tak, że jeden z robotników tak załadował sanie, że koń nie miał siły ruszyć. Tata zobaczył, chciał ulżyć zwierzęciu, dźwignął sanie. Wylew. Następnego dnia już nie żył. Miałam 12 lat. Brat, 15-latek, od dwóch lat pracował już w tajdze. Jeden rok udało się odwlec - mimo że był piątkowym uczniem, z nauczycielką wymyślono, że będzie powtarzał klasę. Ale jako 13-latek musiał już pracować.

Grób taty jest więc na Dalekim Wschodzie?

Grobu na pewno już nie ma. Mieszkaliśmy na wysokim brzegu rzeki Chor, cmentarz zaś znajdował się na niskim brzegu. Jak przychodziły roztopy, to cały cmentarz zalewało. Przed wyjazdem mama z bratem zrobili z desek obudowę grobu taty, ale po tylu latach woda pewnie wszystko wypłukała. Chciałam tam pojechać. Był 1969 rok, akurat skończyłam studia. Zarządca majątku rodziców przysłał zaproszenie. Pojechałyśmy z mamą do Wilna. Po majątku nie było śladu, ale dwie osoby oddały nam część pieniędzy za rzeczy, które wzięli na przechowanie - obrazy, maszyny. Inni udali, że nas nie znają. W Wilnie poszłam na milicję, zapytać, czy mogę wystąpić o pozwolenie na przejazd na Daleki Wschód. Nie było szans.

Ten moment, kiedy się dowiadujecie, że jedziecie do Polski? - na dobrą sprawę Pani Polski nie poznała.

Rodzice wbili nam do głowy, że to jest ojczyzna, tam będą Polacy, że będziemy u siebie. Nikt nas nie będzie szturchał. Żaden Rosjanin nie zagrozi bronią, nie powie, że zastrzeli nas jak psa i nic mu za to nie zrobią. To wszystko nas tak mocno cieszyło.

Jak sobie Pani wyobrażała Polskę?

Nie bardzo umiałam ją sobie wyobrazić. Mama opowiadała, jak wyglądało Wilno, tata opowiadał, jak wyglądała Warszawa, bo przez kilka miesięcy był w Warszawie na kursie prawa jazdy. Mnie się ta Polska zdawała jakąś bajką. Opuszczałam dworek jako 6-letnie dziecko; jak wyglądają inne miasta - o tym, na dobrą sprawę, dowiedziałam się dopiero wtedy, jak wjechaliśmy do Polski. Jak się jechało przez Syberię, to przez długi czas nie widziało się żadnych domów. Kiedy przekroczyliśmy granice i wjechaliśmy do Polski, co chwilę była jakaś wieś. Tyle domów! Rozemocjonowana zawołałam do mamy: „Mamuś, mamuś, popatrz! Wieś za wiesią!”.

(Śmiech). Zatrzymaliście się w Warszawie?

Trafiliśmy na punkt repatriacyjny do Sanoka. Tam przyjechał po nas brat mamy, wujek Aleksander. Zatrzymaliśmy się u niego, miał mieszkanie na Czerniakowskiej. Mieszkanie nie było małe, gdzieś z 60 metrów, ale wujek z ciocią mieli troje dzieci. Mama wiedziała, że długo tak żyć się nie da. Okazało się, że miasto Żyrardów przeznaczyło dla repatriantów jedno mieszkanie w bloku. Dostaliśmy je. Dwa pokoje.

Boże Narodzenie w tej wytęsknionej Polsce - jakie było?

Dla mnie - wszystko było nowe. Przyjechaliśmy na wigilię do wujka i cioci na Czerniakowską. Pierwsza rzecz - prezenty. Jakie ładne! Dostałam bombkę; podejrzewam, że to na skutek opowieści mamy o tym, jak odmroziłam dłonie, niosąc w Rosji choinkową zabawkę zrobioną z wydmuszki jajka. Śpiewaliśmy kolędy. Głośno! Były pierogi! Czerwony barszcz! Ciocia napiekła różnych ciast. Wydawało mi się, że to już chyba raj. Cieszyliśmy się, ale zarazem dziwiliśmy, że tak można żyć, w takim dobrobycie. Później wszyscy poszliśmy do kościoła na pasterkę. Ludzi tyle! I nikt się nie boi, wszyscy śpiewają. Co prawda oglądano się wtedy za nami; ubrani w kufajki różniliśmy się od eleganckich warszawiaków. Ale tylko to wtedy mieliśmy. Najbardziej bolało mnie jednak to, że dzieci w szkole wołały na mnie: „Ruska”. Z taką dumą podkreślaliśmy w Rosji, że jesteśmy Polakami, a teraz w Polsce wołają na mnie Ruska? Ileż ja łez wylałam z tego powodu.

Jak się potoczyły Pani losy?

Skończyłam podstawówkę, technikum ekonomiczne, potem jedne studia, drugie studia. Pracowałam w szkolnictwie, 20 lat na dyrektorskim stanowisku; kilka lat w ministerstwie, jak mi guzki śpiewacze pojawiły się na strunach głosowych.

Co dziś najbardziej liczy się w Pani życiu?

Być człowiekiem. Ludziom pomagać. Rodzina jest najważniejsza. Zrozumienie. Wie pani… był taki moment, kiedy już jako dorosła, chciałam wyprzeć z siebie wszystkie tamte trudne wspomnienia. One na jakiś czas przycichły. Teraz wracają. Okazuje się, że wszystko pamiętam. Nawet sny.

Co się Pani śniło?

Jabłka. W majątku na Wileńszczyźnie mieliśmy piękny sad, jako dziecko byłam przyzwyczajona do jedzenia owoców. Na zsyłce, w ciągu tych prawie 6 lat, chyba tylko dwa razy przywieźli chińskie jabłka i dawali po kilogramie na rodzinę. Raz na 1 maja, bo to było ich wielkie święto, i drugi - na dzień Rewolucji Październikowej. Rosjanie tam za jabłkami nie tęsknili, nie znali ich smaku. A mnie się ciągle te jabłka śniły - przychodziła do mnie we śnie kobieta trzymająca w dłoni jabłko. Czerwone, śliczne. Wyciągałam rączkę, aby je od niej wziąć - i się budziłam. Tak było za każdym razem. A teraz coś pani pokażę - biegłam raz podziemiem Dworca Centralnego i nagle na wystawie jednego ze sklepików ujrzałam zawieszki. Były różne, ale mój wzrok od razu wypatrzył.

Srebrne jabłko!

Kupiłam je, rzec można, z automatu. To było jabłko z mojego snu. Często je noszę. Nawet dzisiaj chciałam założyć, ale w końcu zrezygnowałam. Jeszcze by pani pomyślała, że specjalnie się tak wystroiłam.

od 16 lat

lena

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Komentarze

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.
Wróć na i.pl Portal i.pl