Było jak miało być. Czterech przystojnych facetów, każdy o urodzie dla wielbicielki preferującej inny typ, ciepłe glosy i światowe przeboje w wersjach - jak to podkreślali sami wykonawcy - gdzieś pomiędzy muzyką pop a operą. Może tylko szkoda, że nie towarzyszyła im orkiestra symfoniczna w pełnym składzie - wszystko zabrzmiałoby pełniej i potężniej. I tak jednak występ Il Divo w łódzkiej Atlas Arenie był wieczorem przyjemnym, przyjaznym dla człowieka, serdecznym, dającym okazję do relaksu i zapomnienia o wyzierającym ze wszystkich stron kryzysie...
Il Divo - czyli Hiszpan Carlos Marín, Szwajcar Urs Toni Bühler, Amerykanin David Miller i Francuz Sébastien Izambard - zaśpiewali same przeboje: z "Adagio", "Don't Cry For Me Argentina", "My Way", "Hallelujah", "Stay (Ven A Mi)" i "Time To Say Goodbye" (na bis) na czele. Zaproponowali show na profesjonalnym, klasowym poziomie, jednocześnie bawiąc się swoim przebywaniem na scenie i zachowując dystans do tego, co robią: gdy jeden z wokalistów, David Miller, potknął się podczas śpiewania na schodach, potrafił sytuację obrócić w żart i zgrabnie ją potem "ograć"... Z utworu na utwór "rozkręcała" się też publiczność, poddając się nastrojowi koncertu i "przemieszczając" pomiędzy wzruszeniem a doskonałą zabawą, by na koniec zgotować muzykom owacje na stojąco.