Znał się pan z Lucjanem Brychczym prawie 65 lat, to szmat czasu.
Poznaliśmy się około 1960 roku, gdy jako młokos przychodziłem do pierwszej drużyny Legii. W tamtym czasie stołeczny zespół miał trzy drużyny, wcześniej grałem dla "Wojskowych" w B klasie, a potem w trzeciej lidze. "Kici" był wtedy podstawowym piłkarzem, w szatni Legii były zresztą same sławy, większość to reprezentanci Polski. Pamiętam, że przywitał mnie bardzo serdecznie, był przychylny dla młodych ludzi. Jak wiadomo, dawniej nowi piłkarze musieli przechodzić w klubie tak zwany chrzest bojowy, który mnie też nie ominął. Ale Lucjan w takich sytuacjach był wstrzemięźliwy i raczej bronił niż jak to się mówi dokładał do pieca.
Jakim był kolegą na boisku?
Na początku mojej przygody z pierwszym zespołem Legii do większości piłkarzy zwracałem się na pan. I w końcu podczas jednego ze sparingów krzyknął, żebym przestał tak do niego mówić. Jestem "Kici" dodał i nie mów tak do mnie więcej bo to za długo i już będzie po akcji (śmiech). Od tamtego momentu byliśmy już na Ty. Świetnie mi się z nim współpracowało. Miał wybitny talent pod każdym względem, właśnie oglądam skróty meczów z jego udziałem. To co prezentował pod względem technicznym to była bajka. W swoim żargonie mówiliśmy, że krawaty wiązał nogami. Ale o jedną rzecz męczył mnie przez ponad czterdzieści lat.
O co?
Podczas jednego z meczów, chyba z Pogonią Szczecin strzelałem na bramkę rywala. Piłka w polu karnym trafiła właśnie do Lucjana Brychczego, on był ja w stanie jeszcze tylko delikatnie musnąć, ostatecznie gola nie było. Potem zawsze pytał mnie o tę sytuację, czy oddawałem strzał, czy chciałem mu podać. Przez wiele lat twierdziłem, że strzelałem, ale jakieś dwadzieścia lat temu w końcu mu się przyznałem, że go okłamałem. Rzeczywiście chciałem strzelać.
Lucjan Brychczy nie trafił na dobry okres gry reprezentacji Polski.
Z tego powodu nie mógł w niej pokazać całego swojego potencjału. Talent "Kiciego" nie został w pełni wykorzystany
Graliście razem w Legii, ale byliście też sąsiadami?
Przez pewien czas mieszkaliśmy blisko siebie na ulicy Świętokrzyskiej. Nasi synowie, Paweł z Rysiem się przyjaźnili, żony zresztą też choć raz prawie dostały zawał serca.
Dlaczego?
Chłopcy weszli wysoko na rusztowanie remontowanego wtedy kościoła za wojskowymi blokami, ale wszystko dobrze się skończyło. Bardzo dobrze znały się także nasze rodziny. W tym samym bloku mieszkali także Kazimierz Górski i Kazimierz Deyna.
Jaki poza boiskiem był Lucjan Brychczy?
Zawsze odnosił się do innych z szacunkiem, służył dobrą radą. Nie był ekspansywny, raczej skromny. Nie był też zbyt rozmowny, co wynikało chyba z tego, że gdy przyjechał do Warszawy ze Śląska, mówił gwarą. To stanowiło dla niego jakąś barierę. Gwarę było słychać w jego wypowiedziach, unikał wywiadów z dziennikarzami. Często w zastępstwie wysyłał mnie do rozmów z przedstawicielami mediów. Dodam, że gdy trzeba było napisać jakieś na przykład sprostowanie do gazet, służyłem pomocą nie tylko Lucjanowi ale też innym piłkarzom pochodzącym ze Śląska. Żartował, że Jacuś na pewno coś napisze, nie lubiłem tego zwrotu, bo na Śląsku nie był zbyt dobrze odbierany (śmiech).
Byli współpracownicy Lucjana Brychczego podkreślają, że mało mówił, ale bardzo dużo robił.
Potwierdzam. Nie był zbyt towarzyski, gwara, której używał nie dodawała mu odwagi. Myślę, że to była tajemnica tego jego pewnego dystansu do otoczenia. Nie wykorzystywał też swojego talentu, profilu oraz osiągnięć do tego, aby się promować. Co najważniejsze był jednak dobrym człowiekiem.
Jaki był etos pracy Lucjana Brychczego?
Stał na najwyższym poziomie. Gdy zauważył, że na treningu ktoś się mówiąc przysłowiowo obijał, to grzecznie, ale stanowczo potrafił zwrócić uwagę. Niektórzy chowali się nawet w krzaki za stadionem Legii, gdy nie wytrzymywali kondycyjnie, a trzeba było zrobić mocny trening przy Kanale Piaseczyńskim. Jako trener Legii trzymał dyscyplinę w szatni, prowadził zespół twardą ręką. Gdy ktoś zalazł mu za skórę, nie miał łatwo. Był niebywale skoncentrowany na pracy.
Lucjan Brychczy podobno się nie spóźniał?
W ogóle, nie przypominam sobie, żeby to miało miejsce. "Kici" był wzorem do naśladowania, był przyjacielskim i dobrym człowiekiem.
Mieliście także wspólną przygodę już jako trenerzy, gdy Brychczy był pierwszym szkoleniowcem Legii.
Na początku lat siedemdziesiątych poprosił mnie, abym pomógł mu w utrzymaniu zespołu w pierwszej lidze, co się zresztą udało. Byłem wtedy pracownikiem naukowym Politechniki Warszawskiej, trenowałem także drużynę juniorów młodszych. Zarząd klubu zwrócił się do rektora uczelni, aby zezwolił na moją pracę z pierwszym zespołem. Na tej płaszczyźnie współpracowaliśmy kilka miesięcy. Razem wygraliśmy nawet po rzutach karnych w Poznaniu finał Puchar Polski z Polonią Bytom.
Lucjan Brychczy już na zawsze pozostanie wielką legendą Legii.
Zapisał się w jej historii bez wątpienia. Gdy w latach pięćdziesiątych wielu piłkarzy po służbie wojskowej wracało na Śląsk, on został w Warszawie, a jak potem potoczyły się jego losy to już wszyscy wiemy. Przez osiemnaście lat gry w Legii zdobył dla niej 182 bramki w 362 meczach. Prze ponad sześćdziesiąt lat był pracownikiem klubu z Łazienkowskiej.
Kiedy widzieliście się po raz ostatni?
Dwa lub trzy lata temu. Na Legii zorganizowana została wtedy uroczystość wręczania odznaczeń od kibiców. Byli też inni znakomici piłkarze. W ostatnich latach cały czas wiedziałem co się u Lucjana dzieje, z czym się zmaga, w jakim jest zdrowiu. Wielki szacunek dla niego, będę zawsze miło wspominał te wszystkie lata spędzone razem. Niech spoczywa w spokoju.
Rozmawiał Zbigniew Czyż