Marek Cieślak: Niech Andrzej i Krysia Rusko bawią się żużlem jak najdłużej (ROZMOWA)

Dawid Foltyniewicz
Tomasz Holod
Marek Cieślak, laureat Plebiscytu Gazety Wrocławskiej na Trenera Roku w latach 2004, 2006 i 2009, w rozmowie z nami wspomina lata (2001-2010), w których był trenerem żużlowców Atlasu/Betardu Sparty Wrocław. – Andrzej i Krystyna Rusko to nie są łatwi ludzie, ale trzeba ich zrozumieć. Z żużlowcami jest podobnie. Zawodnik, który walczy o mistrzostwo świata, to też jest trudna osobowość. Bezpłciowe mięczaki nie robią wyników ani w biznesie, ani w sporcie – mówi były selekcjoner reprezentacji Polski.

Trzy razy wygrywał Pan Plebiscyt Gazety Wrocławskiej na Trenera Roku. Jak wspomina Pan nasze finałowe gale?
Województwo dolnośląskie jest duże – tak jak sam Wrocław – i wyróżnia się na tle pozostałych. Zajmowanie miejsc w czołówce najlepszych trenerów czy nawet wygrywanie to po prostu duża satysfakcja, a kiedy otrzymałem tytuł trenera dekady, to już w ogóle. Sportowcem dziesięciolecia została wtedy Maja Włoszczowska, co mnie – jako zapalonego kolarza – też bardzo ucieszyło. Nagrodę wręczał mi marszałek województwa dolnośląskiego Rafał Jurkowlaniec. Wszyscy w sali wstali, zaczęli bić mi brawo i była to naprawdę duża przyjemność. Kiedy zostałem trenerem dekady na Dolnym Śląsku, przechodziłem akurat do Falubazu. Z Zielonej Góry do Wrocławia przyjechał – wtedy jeszcze nie senator – Robert Dowhan. Towarzyszył mi w trakcie gali, ale było mi trochę przykro, że nie pojawił się nikt z wrocławskiego klubu. Pamiętam też, że podczas jednej gali byłem przy stoliku z Piotrkiem Małachowskim, śp. Tomkiem Skrzypkiem i redaktorem Bartłomiejem Czekańskim, który kilka dni później opublikował nasze kawały na łamach „Tygodnika Żużlowego”. Sęk w tym, że część z nich była dość niewybredna i nie nadawała się zbytnio do cytowania...

W „Pół wieku na czarno” napisał Pan, że przed pierwszym meczem w Atlasie Wrocław pokazał Pan skład prezesowi i okazało się, że Andrzej Rusko przygotował też swój. Jak wyglądało więc przekazywanie informacji o wyborach personalnych do szefostwa klubu?
Wiedziałem, jak było we Wrocławiu, kiedy przychodziłem do klubu. Kiedy ja byłem trenerem, zawsze sam ustalałem skład, a później dzwoniłem do prezesa i mu czytałem, aby nie dowiedział się o nim z prasy, tylko ode mnie. Czasem pytał, dlaczego dokonałem takich, a nie innych wyborów. Zawsze jasno mu wtedy tłumaczyłem. Przez dziesięć lat pobytu we Wrocławiu nie musiałem niczego zmieniać w składzie. Niekiedy musiałem za to wykłócać się o zawodników, bo prezes lubił być oszczędny. Szykował nam się mecz z potencjalnie słabszym rywalem – ROW-em Rybnik – i chodziło o to, żeby nie jechał Crump. Prezes powiedział, że Jason nie chce przyjechać na to spotkanie. – Co ty, chłopie, nie chcesz przyjechać na mecz? – zapytałem. – Wiesz co, Marek, mówią mi, żebym lepiej nie przyjeżdżał – odparł. Wyraźnie zaznaczyłem, że jako trener chcę, żeby przyjechał, ale mam do niego jedną prośbę – odda mi jeden bieg, żeby pojechał junior. Jason odpowiedział, że jeśli pozostali seniorzy też tak zrobią, to on również. A dlaczego go o to poprosiłem? Tydzień wcześniej był mecz w Rzeszowie, gdzie przed nominowanymi przegrywaliśmy sześcioma punktami. Crump pojechał dwa razy, wygraliśmy po 5:1 i wyrwaliśmy zwycięstwo. Potem Andrzej Kuchar i Andrzej Rusko wezwali mnie do swojego biura w Solpolu i zaczęli mnie z grubej rury opierniczać. – Gdyby Crump nie pojechał, to moglibyśmy za te pieniądze kupić silnik dla Klindta – usłyszałem. Obroniłem się, mówiąc, że klub zaoszczędzi pieniądze, bo w następnym spotkaniu każdy senior oddaje mi po jednym biegu i pojedzie junior za parę groszy. Wtedy zmiękli. Dodałem jeszcze, że przez takie podejście klub stracił mistrzostwo w Pile. – Nie braliście Crumpa na łatwe mecze, no to nie przyjechał na finał. Tydzień wcześniej jechał sześć razy, wychodził z siebie, żeby wygrać mecz, a później mówi mu się, żeby „w nagrodę” siedział w domu. Tak się nie zbuduje drużyny – powiedziałem.

Jak natomiast wyglądała kwestia zgody – lub jej braku – prezesów WTS-u na to, aby mógł Pan prowadzić reprezentację, mając jednocześnie kontrakt z Atlasem?
Była to trochę wsiowa zagrywka. Nie wiem, czy wynikała ona z jakiegoś uprzedzenia. W każdym razie miałem w kontrakcie głupi zapis, że aby zarabiać na innym zajęciu, musiałem mieć zgodę klubu. Po kilku propozycjach objęcia kadry i braku możliwości prowadzenia jednocześnie reprezentacji i klubu byłem już zdecydowany na odejście z Wrocławia. Na szczęście wtedy prezes Andrzej Rusko – którego naprawdę szanuję, choć za tę decyzję nie za bardzo – został prezesem piłkarskiej Ekstraklasy. Szefem WTS-u był wtedy Andrzej Kuchar. Poszedłem do niego, powiedział, że kadra to jest kadra i dał mi zgodę na piśmie.

W swojej pierwszej książce stwierdził Pan, że wraz z odejściem z klubu Andrzeja i Krystyny Rusko Spartę może czekać trudny czas. Podtrzymuje Pan te słowa?
Zawsze znajdą się narzekacze, którym nie podoba się, gdy ktoś przez długie lata prowadzi jakiś biznes. Chętnych na objęcie sterów też zawsze jest wielu. A prowadzenie klubu nie jest takie łatwe, jak wygląda to z boku. Komuś może wydawać się, że obejmie klub, ustawi klocki wedle własnego widzimisię i na pewno będzie dobrze. Andrzej i Krysia wiedzą, jak zarządzać klubem i ludźmi, więc niech bawią się żużlem jak najdłużej. On ma dziś 72 lata, ja 73. Pociągniemy na dużej intensywności może jeszcze pięć lat. Prezes sportowo dobrze się trzyma, zresztą ja również. Krysia jest trochę młodsza, ale jako kobieta może być już tym wszystkim zmęczona. Nie są to łatwi ludzie, ale trzeba ich zrozumieć. Z żużlowcami jest podobnie. Zawodnik, który walczy o mistrzostwo świata, to też jest trudna osobowość. Bezpłciowe mięczaki nie robią wyników ani w biznesie, ani w sporcie. Tak samo Tomek Gollob nie jest łatwym gościem. A ja go rozumiem i szanuję. Żeby tyle osiągnąć, trzeba mieć charakter skurwysynka.

Kiedy w ubiegłym roku rozmawiałem z Taiem Woffindenem, stwierdził, że czuje się trochę jak przybrany syn wspomnianej pary.
Krysia lubiła matkować zawodnikom. Niekiedy w klubie był podział na złego i dobrego policjanta. Najczęściej to ona wcielała się w tego złego. Potrafiła kogoś opierdzielić, a potem przychodził Andrzej i mówił: „Krysia, no co ty od niego chcesz?”. Pewnie umówili się, że ona kogoś ochrzani, a prezes rozładuje sytuację.

Wspomniał Pan, że każdy, kto walczy o mistrzostwo świata, ma trudny charakter. A jak było z Jasonem Crumpem, kiedy jeździł w Atlasie Wrocław?
Jak każdy żużlowiec, miał swoje nawyki i przesądy. Mówi się, że każdy rudy ma trudny charakter. On akurat na kolor swoich włosów nigdy nie narzekał, bardziej rudy jest jego syn Seth, który bierze udział w wyścigach motocyklowych. Jason jest trochę nieufny, ale gdy kogoś pozna, otwiera się i jest fajnym facetem i dobrym kolegą. Często opowiadał mi o swoich znajomych. Jednym z nich był Jack Young. W latach 50. był dwukrotnym mistrzem świata, a jego obsesją było sięgnięcie po trzeci tytuł, co nigdy mu się nie udało.

Crump uchodził za chodzącą żużlową encyklopedię. Niewielu zawodników miało tak dużą wiedzę o tym sporcie. Miał Pan okazję się o tym przekonać?
Tak i naprawdę mnie tym zaskakiwał. Pamiętam, gdy siedzieliśmy w klubowym warsztacie przy sprzęcie. Był tam mało znany chłopak z Rybnika, który kiedyś jeździł w ROW-ie. Teraz nie przypomnę sobie jego nazwiska. Jason mnie zaczepił, powiedział, jak się nazywa i zapytał, czy też go kojarzę. – To ty go w ogóle znasz? – zapytałem. Spędziliśmy z Jasonem wiele godzin w samochodach, gdy jeździliśmy na mecze. Pytał się mnie, co robią aktualnie poszczególni zawodnicy, którzy już dawno zakończyli kariery. Żył więc nie tylko ściganiem, ale też historią tego sportu.

We Wrocławiu pracował Pan też z innym mistrzem świata – Gregiem Hancockiem. To Pan poznał go z jego wieloletnim mechanikiem, czyli Rafałem Hajem. Jak wyglądał początek ich współpracy?
Hancock miał mechanika, Australijczyka. Mieliśmy mecz we Wrocławiu. Wszyscy już w parkingu, Greg też, tylko jego samochodu, sprzętu i mechanika nie było. Telefon tego gościa oczywiście wyłączony. Ostatecznie przyjechał pół godziny przed meczem. Hancock był zdenerwowany i powiedziałem mu, że ten chłopak go wykończy. – To załatw mi mechanika – powiedział Greg. Rafał Haj odchodził wtedy od śp. Roberta Dadosa i poleciłem go Hancockowi. Pierwszy mecz Haja w teamie Grega – Toruń, próba toru, Hancock wyjechał i po dwóch kółkach stoi. Okazało się, że Haj nie nalał mu oleju. Pomyślałem, że teraz to się dopiero zacznie... Haj jednak grzecznie podstawił mu drugi motocykl, a Greg ani słowa nie powiedział. Haj dostał nauczkę do końca życia, że wszystkiego trzeba pilnować. Potem, gdy Hancock miał w teamie Haja, zdobył z nim trzy tytuły indywidualnego mistrza świata. A z Haja przy Gregu zrobił się niezły biznesmen (prowadzi sklep z częściami do motocykli żużlowych oraz jest członkiem teamu Macieja Janowskiego – przyp. red).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na i.pl Portal i.pl