Przez długie lata nikomu nie opowiadałem o obozie, nie przyznawałem się. Bałem się, tkwiło we mnie przekonanie, że byłem za coś skazany, czułem się czemuś winny. Nawet żonie, jak ze sobą chodziliśmy, nie mówiłem o Oświęcimiu - opowiada Grzegorz Tomaszewski z Głuchołaz.
- Wstydziłem się numeru obozowego, tego, co zobaczyłem w obozie. Zresztą jak tu opowiadać o glistach wyjmowanych sobie z gardła w czasie pobytu w obozowym szpitalu, bo łechtały w przełyk. Albo o kiszkach, które między dziećmi sami sobie wkładaliśmy do odbytów. Kiedy dostaliśmy biegunki, to kiszki nam wypadały.
Wszy z Auschwitz
27 stycznia 1945 roku miał 7 lat, z czego półtora roku spędził w obozie. Tu umarła jego matka, po trzech miesiącach morderczej pracy. Potem siostrzyczka i babcia. Został sam. Dwa razy trafił do obozowego szpitala. Jesienią 1944 roku był w grupie dzieci przygotowywanych do „zniemczenia”, przekazania do aryjskich rodzin. Ostatecznie się nie zakwalifikował, bo był zbyt chory.
Kiedy przyszło wyzwolenie, potrafił o sobie powiedzieć tylko tyle, że jest Griszą Żukowem, ojciec był w Armii Czerwonej, a mama i babcia umarły w obozie. Nawet nie wiedział, ile ma lat. Pamiętał wioskę, gdzieś na bagnach Białorusi, gdzie żył z rodzicami i rodzeństwem. Ojciec poszedł do partyzantki, oni przez ponad rok ukrywali się w lesie przed Niemcami, zanim ich złapali i wysłali do Auschwitz.
W obozie był jeszcze przez 6 długich tygodni po wyzwoleniu, do 2 marca 1945. Włóczył się między zrujnowanymi barakami, spalonymi krematoriami, zwiedzał łaźnie, gdzie jeszcze woda kapała z rur. Jedzenie przywoziła Armia Czerwona. Spali w byłych pomieszczeniach SS, a nocami odwiedzały ich szczury. Czerwony Krzyż już wtedy próbował ustalić tożsamość i rodziny dzieci Auschwitz, ale w jego przypadku to się nie udało. Dokumenty obozowe zabrali Rosjanie, a on za mało zapamiętał. 2 marca z domu dziecka w Harbutowicach koło Krakowa przyjechała do Oświęcimia opiekunka i konnym wozem zabrała siódemkę anonimowych dzieci.
Wszy kuszajut - wszy gryzą - skarżyły się dzieci opiekunce, gdy ich wiozła do domu dziecka w Harbutowicach. Walka z wszawicą trwała długo, nawet wygolenie głów niewiele dało, bo pasożyty wchodziły pod skórę. Po trzech miesiącach dożywiania i opieki dzieci zaczęły odżywać. Grisza - jak wspominała opiekunka - okazał się psotnikiem o rudych włosach i piegowatej buzi.
Jesienią 1945 roku przenieśli ich do dziecięcego prewentorium gruźliczego Bucze koło Cieszyna. Tam dostał nową tożsamość. Ksiądz z prewentorium ochrzcił go i wystawił nowe dokumenty. Był Griszą, a został Grzegorzem. Nazwisko dał mu ojciec chrzestny - kierowca ośrodka, niejaki Tomaszewski. Wiek wpisali na oko. Ponieważ był chudy i drobny, oszacowali go na rok mniej, niż miał.
Niektóre z oświęcimskich dzieci z Bucza, także z jego siódemki, trafiły do adopcji. On nie. Zaczęła się jego wędrówka po różnych domach dziecka. Trafił najpierw do sióstr zakonnych w Katowicach.
- Tam też była bieda - wspomina. - Pamiętam, jak zakonnice rozsypywały na stół kaszę gryczaną. Dzieci siedziały po obu stronach i przebieraliśmy kaszę, żeby oddzielić plewy, a kucharki zaraz brały ją na zupę. Pamiętam też, że była jedna beczułka smalcu, ale ją ukradli. Wtedy zakonnice chodziły po targach prosić ludzi, żeby nam coś nam dali.
Z Katowic trafił do kościelnego przytułku w Czarnowąsach. Być może w jakichś dokumentach, które szły za nim do kolejnych placówek, były zapisy o obozowej przeszłości. On się do niej nie przyznawał. Nikt, nawet we wspólnej kąpieli, nie pytał o numer, jaki pozostał mu na ręku. Zataił to nawet wtedy, gdy go wzięli do wojska, już jako dorosłego.
- W 1951 roku zaczęła się ateizacja. Władze przysłały do Czarnowąs świecką kierowniczkę - wspomina pan Grzegorz. - Podpadłem jej, bo byłem ministrantem i wstawałem na Anioł Pański do modlitwy. Na dwa lata trafiłem do domu dziecka do Głuchołaz, gdzie znów kierownikami byli dawni oficerowie z wojny. Absolutnie nie można było chodzić do kościoła czy na religię. A ja byłem przesiąknięty religijnością i uciekałem na poranną mszę.
Miał w ośrodku swojego psa, jemu się zwierzał. Kiedyś rozeszła się wieść, że trzech chłopców, w tym Tomaszewskiego, wywiozą karnie do poprawczka, uciekli na kilka dni do lasu. Za tę ucieczkę przenieśli go do kolejnej placówki, w Kietrzu. Tam zaczął się uczyć zawodu stolarza, ale spodobała mu się też gra na pianinie i rysowanie. W 1955 roku dostał nakaz pracy w straży zakładowej w Raciborzu.
Źle się czułem w fabrykach, gdzie wszędzie był hałas - wspomina Grzegorz Tomaszewski. - Kierownikowi domu dziecka powiedziałem, że jadę do Głuchołaz, że jakoś sobie poradzę. On tylko mnie poklepał i dał pismo, że zostałem usamodzielniony z domu dziecka. Miałem wtedy 17 lat.
Już nie czuję lęku
Wybrał Głuchołazy, bo znał miasto i miał tu znajomych. Pieniędzy na usamodzielnienie się nie dostał. W pociągu poszedł do konduktora i sam się przyznał, że jedzie bez biletu. W miasteczku przygarnęła go rodzina kolegi ze szkoły. Nazywali się Heczko i mieszkali na Kolonii Jagiellońskiej. Mieszkał u nich rok, aż się usamodzielnił.
- Stary pan Heczko był kasjerem w banku rolnym, nad którym było biuro spółdzielni Dąb - wspomina Tomaszewski. - Pogadał z prezesem Mazurem, który był bardzo porządnym człowiekiem, i wreszcie dostałem pracę w spółdzielni.
Pracował razem z Rudolfem Gachem. Dużo starszy kolega stał się dla niego jak ojciec. Odwiedzał go w domu. Jemu pierwszemu opowiedział też urywki obozowych wspomnień, jakie zachował w pamięci dziecka.
- Rudolf Gach kiedyś przeczytał w gazecie apel, żeby więźniowie Oświęcimia zgłosili się do muzeum obozowego - wspomina pan Grzegorz. - Namawiał mnie, żeby się zgłosić. Ja absolutnie nie chciałem, więc on napisał za mnie. W 1963 roku przyszło z muzeum zaproszenie na spotkanie dzieci z Auschwitz.
Pojechał, ale to nie była jego pierwsza wizyta w obozie po wojnie. Był tam wcześniej, na wycieczce ze szkołą zawodową z Kietrza. Pojechali całą grupą do Oświęcimia w ciężarówce z plandeką. Do obozu wpuszczało wojsko, stał tam już pierwszy pomnik, a wycieczki mogły zwiedzać teren.
- Chodziłem i szukałem znajomych miejsc - opowiada. - Poznałem baraczek, gdzie mnie wzięli do zniemczania. Stał bez dachu. Smutno mi się zrobiło, bo wszystkie wspomnienia były świeże. Nikomu jednak nie powiedziałem, że tu byłem. Dopiero kiedy w 1963 roku pojechałem na spotkanie do muzeum, kiedy zdałem relację z tego, co pamiętam, zacząłem się trochę otwierać.
Na spotkaniu w 1963 roku ponownie zobaczył swoją siódemkę z Oświęcimia. Spotykają się do dziś, przy takich okazjach jak rocznica wyzwolenia obozu. Jest w w jego siódemce Eugeniusz Gruszczyński, a właściwie Gienadij Murawiew.
- Gienek, wyróżniał się między nami mądrością. Zresztą został doktorem na Politechnice Szczecińskiej - opowiada pan Grzegorz.
Gruszczyński po wojnie został adoptowany przez wychowawczynię z domu dziecka. Dopiero w 1965 roku dowiedział się, że jego prawdziwa matka żyje i ciągle go szuka. Rozdzielono ich w obozie. On pamiętał tylko swoje imię, ona zapamiętała jego numer, dzięki czemu po latach udało się zidentyfikować dziecko. Losy Eugeniusza Gruszczyńskiego stały się kanwą głośnego filmu „Zapamiętaj imię swoje”. On sam w latach siedemdziesiątych bardzo się zaangażował w powstanie filmu. Grzegorz Tomaszewski z Głuchołaz też poczuwa się do obowiązku dawania świadectwa prawdzie. Jeśli tylko zdrowie pozwala, przyjmuje zaproszenia, jeździ na spotkania z młodzieżą, ze studentami, na rocznicowe uroczystości.
- Już nie czuję lęku.