W Polsce to odczucie nam obce, bo sukcesów mamy mało, charakter inny niż Włosi czy Hiszpanie, dla nich piłka jest ponoć religią. Ale w RPA poznałem człowieka, dla którego futbol naprawdę jest całym życiem. To "Bobo", Andrzej Bobowski. Nazywa siebie królem kibiców, śmiejemy się z kolegami, że trochę samozwańczym, choć on twierdzi, że powtarza tylko określenie, które 30 lat temu użył wobec niego Bohdan Tomaszewski.
Jedni uważają go za dziwaka, bo facetowi stuknęła siedemdziesiątka, a od lat niezmiennie zakłada na głowę koronę i biega od stadionu do stadionu w płaszczu z orłem na plecach. Do RPA przywiózł też - jak to nazywa - smoking w biało-czerwonych barwach, który przypomina trochę garniturek do Pierwszej Komunii. Założy go na finał.
Mieszkam z nim i czterema kolegami redaktorami pod jednym dachem w Johannesburgu. Ostatnio "Bobo" wpada do kuchni i mówi, że jest lepszy od Fortuny. Bo pan Wojtek w Sapporo skoczył 111 metrów, a on jest właśnie na 113. meczu mundialu. Zgłosił się do Księgi rekordów Guinnessa, ale jego wniosek nie został rozpatrzony pozytywnie.
Piszę o "Bobo" nie po to, by się nim zachwycać, bo żyjemy trochę w innych światach. On mówi, że Listkiewicz to dobry działacz, bo załatwia bilety, Kręcina zły, bo nie załatwia, a "Fryzjer" to przyjemny gość i z korupcją ma wspólnego tyle co każdy i że został wrobiony. Historią, którą "Bobo" opowiedział, dźwięczy mi jednak w uszach do dziś. Przed mundialem dowiedział się, że u żony zdiagnozowano raka. Wahał się, czy jechać do RPA, w końcu małżonka sama go spakowała, bo widziała, jak się gryzie. Nie odważyłbym się go oceniać, bo łatwo wyciągać wnioski ze strzępów informacji. Ale teraz już wiem, co to znaczy, że są ludzie, którzy bez piłki nie mogą żyć. Bez względu na wszystko.
Więcej na Fotoblogu z RPA oraz w serwsie Mundial na Ekstraklasa.net - jakbyś tam był!