Syberyjskie tajgi i tundry oglądały już niejeden cud. Tu w 1908 roku, w pobliżu jeziora Bajkał, eksplodował słynny meteor tunguski, sprawiając, że nawet w Paryżu noc stała się dniem. Tu też, zdaniem miłośników UFO, w 1985 roku, w pobliżu bazy rakiet międzykontynentalnych, pojawił się latający spodek.
Kosmici mieli pecha. Gdyby przylecieli kilka miesięcy później, załapaliby się na gorbaczowowską głasnost. A tak zostali zestrzeleni. I tu rozmaitych cudów dokonywali przywódcy wielu sekt. Wśród nich jest Torop, któremu polski naukowiec Jędrzej Morawiecki poświęcił pięć lat badań. Torop to były milicjant i krasnoarmiejec, który nagle odkrył, że jest współczesną inkarnacją Jezusa, i zgromadził licznych braci w sekcie wissarionowców.
Na tym bogatym tle ostatni cud dokonany przez Władimira Władimirowicza Putina prezentuje się skromnie. Ale jest za to na wskroś nowoczesny, a równocześnie bardzo rosyjski.
Na rosyjskim Dalekim Wschodzie znalazła się ekipa moskiewskiej telewizji. Nieodpowiedzialnie zbliża się do tygrysa syberyjskiego. Bestia rusza do ataku. Pada strzał i tygrys pada. To premier Putin ratuje swoich wiernych poddanych.
Ten heroiczny czyn podbił światowe serwisy. Jedna z szanujących się polskich gazet zachwycała się uroczo na swoich stronach internetowych: "Można mieć duże wątpliwości, czy zachowanie Putina wobec prążkowanej damy odpowiadało zasadom dobrego wychowania." Informacja jak z "Domowego przedszkola". I nic dziwnego, bo tej pięknej historii mogą słuchać nawet małe dzieci.
Zupełnie tak jak w filmach o "Drużynie A" albo przygodach McGywera, nikt nie zginął. Prezydent strzelał z pocisku "ekologicznego". Potem zmierzył uśpionego zwierzaka, przyczepił mu do ucha nadajnik satelitarny i tak ujarzmiona bestia została wypuszczona, by nadal mogła hasać po tajdze. Zbieg okoliczności, przyznacie Państwo, graniczący z cudem, że premier akurat był na miejscu z pociskiem usypiającym.
Tak Putin z tradycją podąża w nowoczesność. Zachowane fragmenty płaskorzeźb z pałaców starożytnej Mezopotamii pokazują władców tej krainy polujących na tygrysy i jadących rydwanami zaprzęgniętymi w owe bestie. Schwytane wielkie koty miały świadczyć o potędze władcy i u Persów, i u Rzymian. Ujarzmienie tygrysa - symbolu waleczności - to od tysiącleci znak rozpoznawczy zdobywcy. Właśnie ujarzmienie, a nie zabicie.
Tygrys często ukazywany jest jako pan lądu i przeciwstawiany panowi nieba - smokowi. Tak więc teraz czas, by władca Rosji, bo przecież to jest prawdziwy władca Rosji, rozprawił się i z drugą z tych bestii. Mógłby na przykład ocalić samolot pasażerski wypełniony pionierami, zestrzeliwując potwora z ręcznej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych typu Strieła 2. Tylko trzeba by opracować "ekologiczną" głowicę na smoki.
Ciekawe, czy i taki heroiczny czyn samodzierżawcy zachodnie i polskie media przyjęłyby równie bezrefleksyjnie? Czy też nikt nie dziwiłby się, że dzielny Władimir Putin triumfalnie usypia bestię zaraz po tym, jak jego samoloty przy użyciu "mało ekologicznych bomb" i pocisków artyleryjskich dewastowały Gruzję?
Najprostsza odpowiedź jest taka, że w Rosji tak zawsze bywało. Car stał ponad prawem, był Bożym namiestnikiem i samodzierżawcą. Cuda czynił Lenin, z którego w końcu też uczyniono bóstwo, składając jego świętą mumię przy placu Czerwonym. Nadludzkich czynów dopuszczał się w swojej dawnej biografii Stalin, który w niezwykły sposób kilkadziesiąt razy uciekał z zesłania. Ale jego następcy już nie mieli żadnych magicznych zdolności, o ile nie liczyć robotyzacji, jakiej za sprawą lekarzy uległ Breżniew. Po ponad pięćdziesięciu latach mamy regres.
Ale czy tylko w Rosji obserwujemy powrót nadprzyrodzonej polityki, cudów i heroicznych, nadludzkich gestów?
I władcy zachodniej Europy dokonywali walecznych czynów godnych Achillesa i także cudotworzyli. Przynajmniej w oczach swoich poddanych. Jak pisze francuski historyk Marc Bloch, zarówno w Anglii, jak i we Francji już od wczesnego średniowiecza królowie uleczali chorych poddanych i czynili inne cuda. W XVII wieku Karol II Stuart swoją królewską dłonią dotknął ponad 23 tysięcy chorych. Cudów dotyczyły także konflikty władców z papiestwem. Ten był ważniejszy, który mógł uzdrawiać.
Potem rewolucja Guttenberga przyniosła swoje niszczycielskie dla starego świata owoce.
Upowszechniły się protestantyzm, racjonalizm, potem ateizm i kult nauki. Choć romantycy robili, co mogli, to cuda diabli wzięli. Ostatni chorych dotykał francuski władca Karol X jeszcze w 1825 roku.
Po nim nadludzkimi istotami byli tylko władcy komunistycznych i faszystowskich reżimów. Ponoć dzieci w Korei Północnej do dziś uczą się, że w dniu, w którym urodził się drogi przywódca Kim Dzong Il, na widnokręgu wykwitła piękna tęcza, a na nieboskłonie zabłysła nowa gwiazda.
Ale władcy nadludzie nie powiedzieli ostatniego słowa i na Zachodzie. Już pół wieku temu kanadyjski socjolog McLuhan twierdził, że wraz z upadkiem kultury pisanej zaczynamy myśleć inaczej.
Przestajemy składać świat z logicznych, uporządkowanych w rzędy literek. Kierujemy się emocją, obrazem, telewizyjnym mgnieniem. Może dlatego na Zachodzie znowu pojawiają się nadludzcy liderzy. A może dlatego, że rządy mają coraz mniej do gadania w realnym zmienianiu rzeczywistości, więc ludzie chcą, by chociaż dostarczały im strawy duchowej? A może to ze znudzenia Zachodem?
Dzisiejszy zachodni polityk cudotwórca nie jest wojownikiem jak Putin, bardziej Mesjaszem. Musi społeczeństwu zepsutemu dobrobytem, znudzonemu iPodem, wczasami na Goa i piłką nożną dostarczyć nowej mocnej emocji. Jak syberyjski Torop zapowiedzieć nową drogę.
Albo jak Barack Obama. Na tle poprzednich partyjnych kandydatów na prezydentów to postać niezwykła jak czarodziej Gandalf. Równego, dobrego Amerykanina z prowincji zastępuje kaznodzieja i przewodnik duchowy. Tajemniczy życiorys, przemówienia przepełnione "nadzieją" i "nową Ameryką".
Gdy był w Berlinie, część prasy zachwycała się jego "hołdem dla Berlina", "umiejętnością oczarowywania tłumów", "genialną inscenizacją". Sceptycy z "Die Welt" czy "New York Timesa" zauważali różnicę między wizytami Kennedy'ego czy Reagana a obecnego kandydata Partii Demokratycznej. "Optymizm tamtych wynikał z polityki, trudnych wyborów, rzeczywistości. A Obama wieszczy mistyczne zjednoczenie ludzkości" - pisano.
Nieco podobna do niego była Segolene Royal, niedoszła prezydent Francji. Francuski pisarz Guy Sorman pisał, że ma ona nie tylko nazwisko królewskie. Obserwując jej wiece, zauważał, że płynie niemal nad tłumami, od czasu do czasu obdarzając dotykiem, jak średniowieczna władczyni uzdrawiająca chromych.
Na tle tych nadprzyrodzonych kandydatów nasi liderzy są przyziemni. A także my - wybierający ich lud. Dajemy się nabrać zwykłym kłamstwom wyborczym takim jak 3 miliony mieszkań albo podatek liniowy, ale jakieś ezoteryczne wizje niezbyt nas ruszają. Trzy lata temu Polacy głosowali, bo nie chcieli korupcji i esbeckich układów wokoło siebie.
Ale rządzący zamienili się w Don Kichota, który kłuje kopią w tyłek własnego konia, bo walczy z wyimaginowanym, wszechogarniającym potworem układu. Więc lud zagłosował inaczej. Teraz też nie pociągają już go magiczne zapewnienia władców o "zmianie atmosfery" i "lepszym klimacie". Chce autostrad, dobrej edukacji i lepszych warunków w szpitalach. Co za przyziemność. Jak zawsze jesteśmy w ogonie. Ale może prędzej czy później pojawi się i u nas jakiś polityczny Harry Potter.
W XVII wieku Thomas Hobbes pisał, że władzę w państwie ma ten, kto ma prawo czynić cuda. U kresu XX wieku dominowała leninowska zasada, że rządzi ten, kto ma wiedzę. Czyżby świat wracał do czasów Hobbesa?