Premier zatroszczył się o portfele Polaków i może na tym wygrać

Norbert Maliszewski
Polska
Politycy PiS będą udowadniać, że są propaństwowcami, a PO to aferałowie. Jednak najważniejsza będzie gospodarka - pisze Norbert Maliszewski

Skończyła się polityka miłości Donalda Tuska, zaczęła się polityka troski o portfel Polaków. To dzięki niej premier chce wygrać wybory parlamentarne, a Radosława Sikorskiego uczynić prezydentem. Powodem rezygnacji Donalda Tuska ze startu w wyborach prezydenckich z pewnością nie jest tchórzostwo. Pomimo kryzysu, afery hazardowej premier miał ciągle bezpieczną przewagę w sondażach popularności nad prezydentem Lechem Kaczyńskim.

Scena polityczna jest niezwykle podzielona emocjonalnie. Wedle tej polaryzacji dla większości Polaków wciąż biegun dodatni zajmuje Donald Tusk, zaś ujemny - Lech Kaczyński. Z tego też względu wyborcy PO, zwolennicy polityki miłości, patrzą na premiera przez różowe okulary. Jeśli nawet okazałoby się, że premier był źródłem przecieku o akcji CBA, to i tak uznaliby to za wyraz obrony koniecznej przed spiskującym na rzecz PiS jakobinem - Mariuszem Kamińskim. Miłość jest cierpliwa, więc z dużym prawdopodobieństwem walkę o Belweder wygrałby premier. Jego decyzja była więc wyrazem poczucia siły, a nie słabości.

Donald Tusk, z wykształcenia historyk, chce zapisać się w pamięci Polaków nie tyle jako plakatowy prezydent z 2005 roku, ale modernizator. Rezygnacja premiera z walki o prezydenturę nie jest jednak postawą romantyczną, ale wynika z trzeźwych kalkulacji, które przypominały rozterki szachisty. Premier nie mógł myśleć tylko o pierwszym ruchu, czyli wyborach prezydenckich, ale musiał zaplanować dwa kolejne posunięcia, a więc wybory samorządowe i parlamentarne. Niczym szekspirowski Prospero, wygrywając fotel prezydencki, może dokonałby zemsty za swoją wcześniejszą przegraną z braćmi Kaczyńskimi, ale patrzyłby, jak w walce o sukcesję wykrwawia się Platforma. Skłócona partia, bez silnego przywódcy, mogłaby ponieść dotkliwą porażkę, dostać mata w wyborach parlamentarnych w 2011 roku.

Nie bez powodu Donald Tusk swoją decyzję o rezygnacji ze startu w wyborach ogłosił w budynku giełdy, prezentując dane dotyczące wzrostu PKB. Premier chce bowiem wygrać kolejne wybory za pomocą tzw. polityki portfelowej. Była ona przedmiotem badań m.in. amerykańskiego politologa Gregory'ego Markusa. Analizował on wyniki prezydenckich wyborów amerykańskich. Wyborcy nagradzali rządzącego prezydenta za prosperity ponownym wyborem, a karali go za kryzys gospodarczy. Jeśli więc ich lodówki były pełne, to racjonalną decyzją było ponowne głosowanie na partię rządzącą, która się o to zatroszczyła. Model głosowania "portfelowego" na tyle dobrze pozwalał przewidywać rezultaty wyborów, iż Markus uznał zabiegi wizerunkowe za zbędną błazenadę polityków.

Model polityki portfelowej dotychczas nie sprawdzał się w Polsce. SLD i PiS oddawały władzę w okresie wzrostów gospodarczych. Powodem porażki tego modelu było to, iż partie rządzące go ignorowały. Istotnym czynnikiem, gwarantującym powodzenie polityki portfelowej jest przekonanie wyborców, iż jego grubość zależy właśnie od działań rządzących. Ilustracją jest porażka polityków PiS w 2007 roku. Zamiast mówić o dobrobycie, zachwalać swoje dokonania, partia ta wciąż była skoncentrowana na ideologicznym programie, idei IV RP. Kaczyńscy odwoływali się do postpeerelowskiej przeszłości, piętnowali salony, o przynależności do których marzyli Polacy. Te nastroje wyczuł premier Donald Tusk, więc obiecał lepsze życie dla wszystkich, awans, drugą Irlandię nad Wisłą.
Donald Tusk pragnie teraz przekonać Polaków, iż względnie dobrą sytuację materialną zawdzięczają właśnie działaniom jego rządu. Symbolem PO ma być zielona mapka przedstawiająca Polskę jako wyspę wzrostu PKB na tle czerwonego morza krajów ogarniętych recesją. Krytycy premiera zarzucają mu, iż nie reformował finansów publicznych w okresie prosperity, a dobre rezultaty gospodarcze zawdzięcza wielu czynnikom, m.in.: obniżeniu podatków za czasu rządów firmowanych przez PiS, dobrej kondycji polskich banków w czasie kryzysu, poprawy konkurencyjności eksportu na skutek spadku wartości złotówki. Nie można jednak pominąć tego, iż premier nie trwonił pieniędzy na wątpliwe co do skuteczności pakiety stymulacyjne i troszczył się o optymizm konsumencki narodu, w którym wcześniej dominowały postawy narzekania i roszczeniowości. Ponadto, większość Polaków odbiera politykę na zasadzie pisma obrazkowego. Ta zielona mapka ma ich przekonywać, iż dobry stan portfela zawdzięczają premierowi.

Troskę premiera o zasobność portfeli Polaków ma uwiarygadniać przedstawiony w piątek plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych w latach 2010-2011. Zakłada on reformy, które uszczuplą zasobność lodówek niektórych grup społecznych, ale mają ocalić finanse całego państwa, czyli m.in.: stopniowa likwidacja emerytur mundurowych, reforma KRUS, powiększenie grupy obywateli objętych obowiązkiem stosowania kas fiskalnych. Budżet będzie też łatany poprzez działania, które będą mniej obciążały portfele Kowalskich, np. prywatyzację. Należy podkreślić, iż plan można uznać za dość ambitny, zważywszy, iż jest rok wyborczy. Nie zawiera on kiełbasek, które mogły sprawić, aby był bardziej strawny dla wyborców, takie jak: mieszkania spółdzielcze za złotówkę za rządów PiS.

Plan jest workiem ustaw, których wprowadzenie, jak to jest już sugerowane, będzie uzależnione w dużej mierze od przychylności prezydenta. Mówi się o tym, iż będą one wprowadzone pięć minut po tym, jak zmieni się gospodarz Belwederu. Tym samym aktualna staje się opowieść Platformy, iż za brak reformy finansów państwa winę ponosi Lech Kaczyński, który paraliżował działania rządu wetem. Kandydat Platformy na prezydenta ma więc usunąć tę rzekomą przeszkodę rządu, który troszczy się o portfele Polaków. Ta argumentacja wydaje się dyskusyjna i prawdopodobnie nie zyska akceptacji wyborców. Po pierwsze jej powtarzanie chrobocze niczym zdarta płyta. Po drugie prezydent zabezpieczył się przed tą narracją, wybiórczo wetując ustawy i otaczając się gronem ekspertów. Takie osoby jak Zyta Gilowska będą potrafiły przekonująco wykazać, iż prezydent nie stoi na przeszkodzie reform.

Kolejną wadą strategii portfelowej premiera jest to, iż większość wyborców nie tyle kieruje się faktami, owym wzrostem PKB o 1,7 proc., ale ogólną atmosferą. Trudno orzec, czy symbolem PO stała się zielona mapka. Czy też, jak próbuje to perswadować opozycja, Polacy mają przekonanie o tym, iż panująca atmosfera nie jest tak zielona, ale bardziej szara - kryzysowo-aferalna. Ten trend spadku zaufania do premiera i powolnej erozji popularności PO może się pogłębiać, jeśli premier nie odnotuje na swym koncie realnych sukcesów, np. w ramach budowy autostrad, spadku bezrobocia, wzrostu zamożności Polaków. W czasach powolnego wychodzenia z kryzysu o to będzie trudno, chyba że premierowi znów będzie dopisywać szczęście i szybko nastąpi powrót do okresu koniunktury gospodarczej.
Jeszcze większym zagrożeniem dla powodzenia polityki premiera jest to, iż jego koncentracja na polityce portfelowej i rezygnacja ze startów w wyborach prezydenckich może oznaczać zakłócenie powyżej opisanej polaryzacji sceny politycznej. To czynnik, który bardzo podważa szanse kandydata Platformy na sukces w wyborach prezydenckich, a bez niego trudno oczekiwać wygranej w wyborach parlamentarnych.

Wyniki czwartkowych sondaży ukazały, iż w drugiej turze wyborów prezydenckich z Lechem Kaczyńskim wygrałby nie tylko Donald Tusk, ale m.in. Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski. Powodem zwycięstw nie jest ich jakaś szczególna charyzma, ale podział emocjonalny. Zwolennicy PO to wyborcy pragmatyczni, optymiści, wybierający normalność Tuska. Natomiast sympatycy PiS to elektorat ideologiczny, wierzący w IV RP, którego domeną jest pesymizm, roszczeniowość.
Donald Tusk, a także bracia Kaczyńscy to nie tylko przywódcy tych partii, ale emocjonalne symbole dla elektoratów, które siebie nie znoszą. Dla zwolenników PO bracia Kaczyńscy to "obciach". Dla sympatyków PiS elektorat Platformy to bezmyślne "lemingi". Nie wiadomo, czy wyborcy PO zaakceptują przegrupowanie sceny politycznej zaproponowane przez Donalda Tuska. Decyzja premiera oznacza to, iż ktoś inny niż on musiałby stać się symbolem walki z rzekomym "obciachem" Lecha Kaczyńskiego. Postać, która podtrzyma tę polaryzację emocjonalną, jest najlepszym kandydatem PO w wyborach prezydenckich.

Ze względu na większe podobieństwo charakterologiczne lepszym następcą premiera w tej roli byłby Radosław Sikorski niż Bronisław Komorowski. Szef MSZ był wyraźną stroną konfliktu z prezydentem Lechem Kaczyńskim, jest niemal równie popularny co Donald Tusk, a nawet cieszy się większym zaufaniem niż sam premier. Ma także bardzo korzystny wizerunek. Sugerują to m.in. prowadzone przeze mnie badania jakościowe. Radosław Sikorski był określany w nich jako postać o wojowniczym charakterze, podziwiana zwłaszcza przez dziewczęta, dla których jest bardzo apetyczny, ma "opakowanie". W takim badaniu grupowym uczestnicy byli pytani o prezenty od polityków na gwiazdkę. Jedna ze studentek pragnęła otrzymać Sikorskiego na gwiazdkę w wersji sauté. Innej zaś podobałby się wspólny lot myśliwcem.

Wadą kandydatury Radosława Sikorskiego jest to, iż jako 47-latek jest politykiem młodym, a Polacy są dość konserwatywni w kwestii wieku prezydenta. Ponadto, nie wiadomo, czy ten polityk często zmieniający partie po zdobyciu Belwederu nie zmieni swojej relacji z Tuskiem w szorstką przyjaźń, analogiczną do tej pomiędzy Leszkiem Millerem a Aleksandrem Kwaśniewskim.

Ze względu więc na aspekty polityczne, a nie wizerunkowe, kandydatem PO może być Bronisław Komorowski. Jest mniej popularny, ma mniejsze szanse na to, aby zachęcić młodych ludzi do pójścia na wybory, ale jest bardziej lojalny niż Radosław Sikorski. Relację Tuska i Komorowskiego prześmiewcy porównują już do dwuwładzy rosyjskiego premiera Putina i prezydenta Miedwiediewa. Bronisław Komorowski może także powalczyć o konserwatywny elektorat z Lechem Kaczyńskim. Chociaż z powodu rzekomych kontaktów z WSI pozyska raczej niewielu wyborców prawicowych. Warto dodać, że ze względu na swoją biografię łatwiej byłoby mu pokonać w drugiej turze Włodzimierza Cimoszewicza, gdyby ten zmienił swoje plany. Wtedy powróciłby podział na lewicę i prawicę, na co liczy m.in. SLD. Odtworzeniu tego podziału służy powrót do partii Leszka Millera, aktywność Aleksandra Kwaśniewskiego.

Politycy PiS szukają swojej szansy w kolejnych wyborach w ustawieniu innej polaryzacji. Przeciętny Kowalski ma tym razem się utożsamiać z uczciwymi, silnymi, pracowitymi propaństwowcami, takimi jak Lech Kaczyński. W tej narracji "propaństwowcom" są przeciwstawione rzekome skorumpowane, kłamliwe, nieroby, robiące szemrane interesy z biznesem spod znaku PO. W celu uwiarygodnienia tego podziału PiS stworzył Zespół Pracy Państwowej, a przewodniczącą klubu parlamentarnego została Grażyna Gęsicka - pracowity ekspert, technokrata. Polityka portfelowa Donalda Tuska jest w dużej mierze zabiegiem, który ma zneutralizować te działania PiS, dzięki którym Jarosław Kaczyński ma wrócić do władzy. Dzięki polityce portfelowej premier ma przekonywać Polaków, iż lepiej troszczy się od rządów PiS o zasobność ich lodówek i zdrowie.

Adam Smith, zakładając, iż człowiek jest istotą ekonomiczną, racjonalną, twierdził, iż: "Nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes." Analogicznie, rezygnacja premiera ze startu w wyborach prezydenckich i koncentracja na polityce portfelowej nie jest decyzją romantyczną, a racjonalną, która może dać Platformie wygraną zarówno w wyborach prezydenckich, jak i parlamentarnych. Jest to najbardziej pozytywny aspekt ostatnich wydarzeń, iż powodzenie strategii premiera zależy od tego, jak zatroszczy się o portfele swoich wyborców.

Wróć na i.pl Portal i.pl