Bez dostępu do wszystkich materiałów, z nierozkodowanymi billingami, zmuszona do morderczych wielogodzinnych nasiadówek, komisja śledcza zwana hazardową, lub raczej jej opozycyjna mniejszość, trochę błądzi we mgle. Nie narzekajmy zbyt mocno na jej bezradność wobec zręcznych tyrad posła Zbigniewa Chlebowskiego, skoro na przykład ten polityk korzystał z pełnej wersji stenogramów CBA, a przesłuchujący go parlamentarzyści z woli prokuratury tego robić nie mogli.
Komisja badająca siedem lat temu aferę Rywina też miała nieustanny kłopot z kompletem dokumentów i utarczki z rozmaitymi instytucjami, w tym z prokuraturą.
A jednak gdyby Tomasz Nałęcz, skądinąd początkowo sprzyjający racjom rządowej większości, został opisany przez kolegę z komisji (jak Mirosław Sekuła przez Bartosza Arłukowicza) jako ten, który blokował rozkodowanie billingów, byłby to skandal na cały kraj. Platforma Obywatelska skandalu się najwyraźniej nie boi.
Choć spuściła nieco z tonu po przegranej w sprawie PiS-owskich członków komisji, nadal ima się często metod "na chama". Nie ma nawet forum, na którym członkowie komisji mogliby publicznie dyskutować, skoro głosami koalicyjnej większości odrzuca się nawet wnioski o taką proceduralną dyskusję. I znów - Tomasz Nałęcz na coś takiego by się nie zdecydował. Kostyczny strażnik regulaminu, ale na pewno nie ducha demokracji, Mirosław Sekuła - tak.
W tej komisji nawet pytać jest trudno. Sekuła, biorąc raz za razem w obronę Chlebowskiego, postawił tezę, że ma on jako świadek pozycję słabszą od sejmowych śledczych. Byłoby tak może, gdyby komisja była zwartym teamem nastawionym na przyciśnięcie zeznających do muru. Tymczasem opozycyjni członkowie komisji są traktowani jak niesforni uczniowie, którym na oczach przesłuchiwanych wyłącza się mikrofon, beszta się ich i poucza. W imię dość restrykcyjnych zaleceń Trybunału Konstytucyjnego opisujących dokładnie, co śledczemu wolno, a czego nie.
Jednak Sekuła nie zauważa nawet i tego, że w tych samych zaleceniach jest zapisany obowiązek świadka odpowiedzi na pytania, a nie wygłaszania, poza tak zwanym swobodnym słowem, wielominutowych tyrad nie na temat. Nie wspominając już o tym, że posłowie PO są traktowani o wiele bardziej tolerancyjnie. Zgryźliwe komentarze Jarosława Urbaniaka do zeznań Mariusza Kamińskiego nie napotykały na najmniejszy upór. Były one przecież częścią tej samej marketingowej machiny, co staranny makijaż byłego przewodniczącego klubu Platformy.
No właśnie - trudno całej tej machiny nie zauważyć. Marketingowcy nie tylko pudrują, ale i szkolą Chlebowskiego, ktoś inny wymyśla, na jaki dzień przenieść przesłuchanie byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, żeby mógł się dobrze przygotować, a jeszcze ktoś inny (żeby było zabawne, sam przewodniczący komisji) przynosi jego usprawiedliwienie. A naprzeciw siedzi trójka wymęczonych, na pewno niedoskonałych, ale też poddanych ogromnemu ciśnieniu posłów, którym własne partie zaleciły, aby nie awanturowali się bez potrzeby, bo dziennikarze z najpoważniejszego sporu wyciągną jedno: kłócą się, zamiast pracować.
Mają oni na dokładkę do czynienia ze szczególną materią. Wszyscy pamiętamy kolejne rewelacje z afery Rywina, które w ostateczności okazywały się tylko okruszkami. Oto prezes TVP Robert Kwiatkowski powiązany z całą historią na dziesiątki sposobów gościł na daczy producenta w przeddzień jego korupcyjnej wyprawy do Adama Michnika. Przypadek? Każdy normalny człowiek, nie tylko namiętny widz kryminałów, powie: nie. Ale dla sądu to byłby jednak przypadek, więc komisja zatrzymywała się bezradnie przed gładką ściana.
Podobnie Zbigniew Chlebowski, pytany, o czym mówił, kiedy zapewniał przez telefon zaprzyjaźnionego biznesmena: "Przecież wiesz, biegam za tym sam... blokuję tę sprawę dopłat od roku", może spokojnie oznajmić posłance Beacie Kempie: "Nie blokowałem". Dociskany (wbrew wyraźnym zaleceniom przewodniczącego Sekuły, aby nie dręczyć świadka), przyzna ostatecznie niechętnie, że po prostu okłamywał Sobiesiaka. To przecież nie przestępstwo, nawet nie etyczne przewinienie przeciw poselskim obowiązkom.
Gdyby jeszcze posłowie mieli do dyspozycji wszelkie możliwe materiały, może potrafiliby podobne sprzeczności rozwikłać. A tak - większość świata dziennikarskiego obwieści po prostu, że Chlebowski dobrze wypadł. Naprawdę dobrze? Z pewnością okazał się całkiem skuteczny, sprawny, ale czy rozwiał wątpliwości co do swojej roli w zdarzeniach? Tylko że to za mało, aby go choć mocniej skrytykować w raporcie, zwłaszcza gdy nie ma się politycznej większości w komisji i w parlamencie.
A jednak przy tych wszystkich ograniczeniach i paradoksach, przy tym, że jedna ze stron walczy praktycznie ze związanymi rękami (więc może tylko bezsilnie kopać), Mirosław Drzewiecki, następny bohater tej historii, czegoś się jakby przestraszył. Czego? Samej siły faktów? Logiki sytuacji, gdy z najdrobniejszych okruchów można juz dzisiaj złożyć przynajmniej fragment mozaiki? Fragment, przyznajmy, nawet bez pełnej wiedzy niespecjalnie zachęcający.
Niespecjalnie zachęcający, szczególnie że w moim przekonaniu Drzewiecki był w tej historii znacznie ważniejszym rozgrywającym niż Chlebowski, lobbysta gorliwy, ale chyba mało skuteczny. To on miał umożliwić Sobiesiakowi przeprowadzenie najskuteczniejszego manewru - wprowadzenia córki do kwatery wroga, czyli Totalizatora Sportowego, który z branżą jednorękich bandytów miał sprzeczne cele. I to po jego piśmie resort finansów zaczynał się skłaniać do rezygnacji z dopłat.
Posłowie Platformy obsesyjnie wracali do tezy, że Kamiński okłamał premiera, twierdząc, że dopłaty z projektu już zniknęły, acz z zeznań ministra Jacka Cichockiego wynika, że szef CBA tylko przed takim zniknięciem Tuska przestrzegał. Ale przecież w stenogramach znajdujemy rozmowę lobbysty hazardowej branży Jana Koska ze Sławomirem Sykuckim, w której ten pierwszy uznaje pismo Drzewieckiego za swój biznesowy sukces. Podejrzenia CBA były więc uprawnione, najwyraźniej ludzie ci dostali ze sfer rządowych obietnicę, sygnał. Od kogo? Czy nie od ministra sportu, który nawet według zeznań Chlebowskiego mógł więcej niż skromny szef klubu parlamentarnego?
Każdy, kto znał stosunki w Platformie, wie, że Miro mógł tam dużo więcej od Zbycha. I że roztrząsanie relacji tego pierwszego z biznesem hazardowym stawia na porządku dziennym pytanie o rolę Donalda Tuska. Niekoniecznie w tak zwanym przecieku - skłonny jestem uznać, że premier równie dobrze mógł ujawnić przyjacielowi i bliskiemu współpracownikowi Drzewieckiemu, że toczy się śledztwo, jak paść ofiarą własnej nieostrożności, może nawet sprowokowanej przez szefa CBA. To jest polityka. Tu nie ma postaci w pełni świetlanych czy wiarygodnych. A w każdym razie nie jest pewne, czy są.
Znajdziemy poszlaki na potwierdzenie obu tych tez. Ale reakcja Tuska na zdarzenia - najpierw faktyczna, niezbyt zrozumiała odmowa rozmowy z Kamińskim o przecieku w dniu 16 września, potem zaś obrona Drzewieckiego, jeszcze nawet w ostatnim wywiadzie z Piotrem Najsztubem w "Przekroju", pokazuje, że Tusk, człowiek bystry i domyślny, nie miał woli walki z patologiami wokół siebie. Choć nigdy informacji Kamińskiego o naturze hazardowej krzątaniny swoich kolegów nie kwestionował. Czyż gdyby było inaczej, tak znacząca postacią w Platformie byłby Marcin Rosół, człowiek usunięty niegdyś z otoczenia lidera PO, gdy "Newsweek" oskarżył go o wyprowadzanie partyjnych pieniędzy. Nieprzypadkowo właśnie ten ambitny młody człowiek, nieznany z żadnej konkretnej działalności, stał się prawą ręką Drzewieckiego i ważną postacią w hazardowej historii.
Na ile ten obraz sytuacji może się przełożyć na procesowe wnioski?
Możliwe, że nie przełoży się nigdy, możliwe nawet, że wiele działań Chlebowskiego i Drzewieckiego (choć nie przeciek, o ile do niego doszło) nie było w ogóle przestępstwem, choć urągały dobrym obyczajom i powinny być plenione (a były kultywowane). Nieskuteczność komisji może wyniknąć z presji Sekuły czy z pozbawienia śledczych elementarnych narzędzi dochodzenia prawdy. Może także być następstwem ustawicznego powtarzania: PiS także lobbował, skądinąd nie do końca bezsensownego, acz jest jednak różnica między wspieraniem spółki Skarbu Państwa, jaką jest Totalizator Sportowy, a pilnowaniem interesu szemranych postaci.
Ale ta nieskuteczność może też wyniknąć z tego, że sfera sąsiedztwa polityki i biznesu rzadko kiedy zostaje prześwietlona przez państwo, rzadko kiedy otwiera się przed opinią publiczną. Tym bardziej bezsensowne wydają mi się twierdzenia, że nie potrzebujemy takich instytucji jak CBA. Nawet pod obecnym, wykreowanym przez Platformę kierownictwem, Biuro to ciągnie rozmaite sprawy, w tym te związane z Ryszardem Sobiesiakiem. W Polsce problemem nie jest nadmiar służb, lecz ich spętanie wobec woli polityków i brak elementarnych standardów.
A co zostanie dla samej komisji? Bardzo możliwe, że tylko i wyłącznie wycinkowa dokumentacja obrazu społeczeństwa, w którym Sobiesiakowie nie tylko mają się dobrze, ale traktują polityków jak chłopców na posyłki, bo ci mają wobec nich najwyraźniej najróżniejsze zobowiązania. Pomimo usiłowań Sekuły, aby śledczy mówili wyłącznie "na temat", ten obraz się jednak przebija, i bardzo dobrze. Amerykańskie komisje śledcze są w pierwszej kolejności nie od quasi-sądowych ustaleń, od zastępowania prokuratury i sądu, a od wyciągnięcia na wierzch mechanizmów. Tak powinno być i w Polsce, a w 20 lat po zbudowaniu demokratycznego państwa tak jest coraz mniej.
Czy ta dokumentacja, ta diagnoza utoruje sobie drogę do umysłów Polaków. W świecie, w którym najbardziej liczy się, jak kto wypadł, będzie to bardzo trudne. Na to liczy Platforma, fundując nam show z upudrowanym posłem Chlebowskim i czuwającymi trenerami od koncentracji i niepocących się dłoni. Możliwe, że to okaże się skuteczne, Tusk nawet przyłapany na przymykaniu oczu na patologie (nazwałem przed rokiem Drzewieckiego bombą tykająca pod tym rządem), ma jeszcze trochę atutów. Nie przestał być uwodzicielski, nie roztrwonił do końca kapitału, jakim jest antypisowska obsesja znacznych grup społecznych. Choć to ostatnie akurat liczy się trochę mniej.
Ale możliwe też , że PO przedobrzy, przeciągnie strunę. Marcin Wojciechowski z "Gazety Wyborczej" pouczył mnie ostatnio, gdy nazwałem Polskę Sobiesiaklandem, że mam rację tylko częściowo, bo wśród biznesmenów i wśród polityków PO większość jest uczciwa. Nie mam co do tego wątpliwości, myślę, że nawet poseł Sekuła kieruje się uczciwą wiara, że za kilka drobnych usług partia pomoże wystartować w samorządowych wyborach, a on jako prezydent Zabrza zrobi wiele dobrych rzeczy. Istotny jest mechanizm. Aby dać się przekonać, muszę znaleźć jakiś ślad, że klasa polityczna, która zawsze będzie pełna pokus, próbuje podwyższać, a nie obniżać standardy. I obecnie w wykonaniu partii rządzącej tego sygnału za bardzo nie znajduję.
Kiedy wicemarszałek Stefan Niesiołowski na drugi dzień po przesłuchaniu oznajmia, że poseł Chlebowski, który oczywiście "wypadł świetnie", może wracać natychmiast do partii, ja natychmiast podtrzymuję swoje twierdzenie: żyjemy w Sobiesiaklandzie, gdzie nie za bardzo istnieje już nawet coś takiego jak zdrowa obłuda.
W ostateczności liczyć się będzie rzecz jasna decyzja nie Niesiołowskiego, a Tuska. Ten zaś ma zarówno dobry słuch społeczny, jak i nabrzmiałą sprawę Drzewieckiego na karku. Co okaże się ważniejsze?