Totalitarne prawa w sercu Europy
Głos Leonarda Hermansa zdradza wiele emocji. Trudno się dziwić – z niepokojem czeka na jakiekolwiek wieści od swojej żony Lisbeth. Na mocy Europejskiego Nakazu Aresztowania, jaki za zbiegłą do Polski rodziną wydał belgijski sąd, Lisbeth zatrzymana została w Niemczech i osadzona w areszcie. Tam oczekuje na decyzję niemieckiego sądu, który zdecyduje o tym, czy wydać ją odpowiednim władzom. Zarzut? „Uprowadzenie rodzicielskie”.
- Moi klienci zostali skazani przez belgijski sąd wyrokiem zaocznym na cztery lata bezwzględnego pozbawienia wolności. I to za co? Za to, że z Belgii zabrali swoje dzieci, które mają holenderskie obywatelstwa, i przyjechali z nimi do Polski. Cztery lata bezwzględnego pozbawienia wolności, dla ludzi, którzy nie mieli nigdy żadnego wyroku, nie byli nigdy skazani, nie mieli nigdy żadnej sprawy karnej. Ich jedynym „przestępstwem” było to, że skorzystali z dobrodziejstwa UE i wolności poruszania się w wewnętrznych granicach Unii. Belgia uznała, że Holendrzy nie mieli takiego prawa, by wyjechać z tego kraju bez zgody sądu belgijskiego. Niestety, moi klienci nawet nie wiedzieli, że postępowanie w Belgii się toczy, bo wyjechali z tego kraju, zanim do nich dotarła jakakolwiek komunikacja z sądu
– komentuje dr Monika Brzozowska-Pasieka, adwokat reprezentująca państwa Hermansów w Polsce.
Lisbeth do momentu ewentualnej decyzji o przekazaniu jej Belgii, która ma zapaść w nieokreślonym terminie, przebywa w areszcie w Chemnitz. Czas spędzony w niemieckim areszcie - już ponad sześć tygodni - nie będzie wliczał się w poczet kary, którą zgodnie z Europejskim Nakazem Aresztowania ma do odbycia. Nie wolno jej do tego czasu korzystać z telefonu. Jej mąż nie ma nawet pewności, czy do zatrzymania żony doszło 6 czy 7 kwietnia. Jego samego aresztowano 5 kwietnia i doprowadzono przed oblicze polskiego prokuratora.
- Polski prokurator, który przesłuchiwał pana Hermansa, złapał się za głowę, kiedy zobaczył, za co sąd belgijski skazał go na karę czterech lat więzienia. I to wszystko na podstawie trzech donosów…
- wyjaśnia wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł, pełnomocnik rządu do spraw praw człowieka.
Sprawa jest na tyle bulwersująca, że osobisty nadzór nad nią objął Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny. Leonard Hermans nie może jednak spać spokojnie. Choć chciałby tu zostać, nie kwalifikuje się, by zgodnie z przepisami móc wystąpić w Polsce o azyl polityczny. Ciągle wisi nad nim widmo ręki holenderskiego i belgijskiego wymiaru sprawiedliwości, które pozbawiły go prawa do obrony, a nawet do informacji o tym, że w jego sprawie toczy się jakieś postępowanie.
- Nadzieja miesza się z rozpaczą i strachem
– tak doktor Hermans opisuje swoje wrażenia z pobytu w Polsce. Dzieci zapisał już do polskiej szkoły. Chce, by były dwujęzyczne.
- Ja już nie mam wyboru. Do Holandii wrócić nie mogę. Im chcę dać taką możliwość
– tłumaczy Leonard.
Holenderski krajobraz jak z obrazka
Leonard Hermans, chirurg okulista pracujący w prywatnej klinice, z nostalgią wspomina swój dom w centrum Amsterdamu, znajdujący się nad samym kanałem. Jeszcze bardziej żal mu domu letniego u wybrzeży Morza Północnego:
- Stał nad samym brzegiem morza. Otwierałem okno i widziałem fale i brzeg. Ogromnie mi tego tu, w Polsce, brakuje
– mówi.
Prócz tego doktor Hermans dysponuje także przestronnym mieszkaniem w niemieckim Chemnitz. Co komu jednak po wielkim domu czy nawet kilku, jeśli pozostają puste i ciche? Tak przynajmniej myślał Leonard i jego żona, zawodowo zajmująca się zarządzaniem nieruchomościami. Niestety, dziesięć niedonoszonych ciąż, a także niespodziewana śmierć pierwszego dziecka w wieku 25 tygodni, coraz bardziej oddalały od państwa Hermansów marzenie o gromadce pociech. Wreszcie udało się dzięki procedurze in vitro:
- Jeśli tyle problemów sprawiło ci doczekanie dzieci, to zapewniam – dbasz o nie
– podsumowuje doktor Hermans, nawiązując do tego, co położyło się cieniem na szczęściu jego rodziny.
Gromadka maluchów, kilka nieruchomości, prestiżowe zawody, imponujący majątek, dobre zdrowie oraz staranne wykształcenie – Hermansowie mieli wszystko.
Prawie.
Jednego im poskąpiono – ludzkiej życzliwości.
Do trzech razy… donos
Pewnego dnia do skrzynki kontaktowej holenderskiej organizacji Veilig Thuis (niderl. Bezpieczny Dom) wpływa anonimowy list. Z treści wynika, jakoby państwo Hermans zaniedbywali czwórkę swoich małoletnich dzieci. Pracownicy Bezpiecznego Domu, organizacji finansowanej przez gminę i będącą elementem systemu, który holenderskie kobiety i dzieci ma za zadanie chronić przed przemocą domową, nie mogą zgodnie z prawem zignorować donosu. Ten, jak domyślają się na podstawie treści zawiadomienia państwo Hermans, pochodzi od sąsiada, z którym są w konflikcie.
- W Holandii każda instytucja, szkoła, lekarz domowy, świetlica, przedszkole i żłobek, lekarz w szpitalu i wszyscy pozostali mają obowiązek meldowania, kiedy podejrzewają znęcanie się nad dzieckiem
– tłumaczy Ewa Stasinowska, działaczka społeczna, mieszkająca w Holandii od 20 lat. Dodaje, że najprawdopodobniej wynika to z przepisów ustawy antyprzemocowej.
Urzędnicy Veilig Thuis zapraszają państwo Hermansów na rozmowę. Sprawdzają również warunki, w jakich dorasta czwórka ich dzieci. Opinia jest jednoznaczna: donos nie ma podstaw, pociechom niczego nie brakuje, a małżeństwo bardzo dobrze zajmuje się maluchami. Organizacja wystawia nawet zaświadczenie, potwierdzające wynik swoich ustaleń.
Za drugim z zawiadomień o rzekomym zaniedbywaniu dzieci, które wpływa do organizacji Bezpieczny Dom w sprawie rodziny Hermans, stoi siostra Lisbeth. Choć od 20 lat nie utrzymuje z krewnymi kontaktów wskutek dawnego konfliktu, przypomina sobie o nich przy okazji podziału spadku po jednym z rodziców. Rodzice Lisbeth i jej siostry są niezwykle zamożnymi ludźmi. Stawką w sprawie jest ogromny majątek. Tym razem władze nie idą jednak informatorce na rękę. Wnioski z poprzedniej kontroli prowadzą do umorzenia postępowania.
Jednak do trzech razy sztuka. Kolejną sygnalistkę – znajomą pracownicę uniwersytetu, specjalizującą się w zagadnieniach ochrony praw dzieci - alarmuje fakt, że jedno z dzieci Hermansów ma podbite oko. O przyczynę wypytuje rodzeństwo chłopca. Ci wyjaśniają, że podczas zabawy z bratem mały spadł z krzesełka. Dla znajomej państwa Hermans to wystarczający powód, by zaalarmować Veilig Thuis po raz trzeci.
Casus belli. "Zarzucano nam, że dzieci są nieumyte"
Tym razem doniesienie traktowane jest poważnie. Okazuje się, że w aktach dotyczących państwa Hermans znajdują się dokumenty potwierdzające wcześniejsze zarzuty:
- Zarzucano nam, że dzieci są nieumyte, że chodzą w brudnych ubraniach, a jedno z nich pachnie moczem. Ogólny wniosek był taki, że są zaniedbane. Jak?! Ubrania zmienialiśmy im codziennie, a nasz malec rzekomo pachnący moczem miał wtedy cztery lata!
- denerwuje się pan Hermans.
Akta znajdujące się w posiadaniu Veilig Thuis wprawiają państwa Hermansów w osłupienie. Konkluzja przywoływanego raportu nie pozostawia złudzeń: dzieci kwalifikują się do umieszczenia ich w rodzinie zastępczej. Uwagę małżeństwa zwraca fakt, że raport napisany jest bardzo prostym, wręcz prymitywnym językiem. Lisbeth, prawniczka z wykształcenia, szybko sięga po kodeks rodzinny. Wedle przepisów sprawa jest jasna: prawo stoi po stronie Hermansów.
Za jurystycznymi dociekaniami idą pytania. Veilig Thuis nie potrafi odpowiedzieć na większość z nich. W rezultacie państwo Hermans składają organizacji mailowe oświadczenie, że w związku z faktem, iż raport na temat ich rodziny pełen jest kłamstw i niedopatrzeń, a przed fikcyjnymi zarzutami niepodobna się bronić, rezygnują z pomocy Veilig Thuis, natomiast dalsze rozmowy podejmą tylko w przypadku, gdy będzie to absolutnie konieczne.
Dla holenderskiego systemu opieki nad małoletnimi to casus belli.
"To jest system, który bardzo ładnie wygląda na papierze"
Ewa Stasinowska, niegdyś przedstawicielka Holandii w Radzie Polonijnej przy marszałku Senatu, rodzinę Hermans zna z widzenia. Jako opiekunka swoich wnuków jest stałą bywalczynią jednego z amsterdamskich placów zabaw. Tam często spotyka państwa Hermansów z pociechami, wymieniając z nimi pozdrowienia i gawędząc na różne tematy.
- To była normalna rodzina. Ich dzieciaki były wspaniałe – takie spontaniczne i radosne
– wspomina Stasinowska.
Radość i spokój rodziny Hermans okazuje się jednak iluzoryczny. W ich sprawie długo nic się nie dzieje: nikt z nimi nie rozmawia, a żadna kolejna kontrola nie nawiedza ich domu. Dlatego gromem z jasnego nieba okazuje się pismo, jakie Hermansowie znajdują w skrzynce pocztowej. Wobec potwierdzonych zarzutów sprawę „problemów wychowawczych” państwa Hermans teraz rozpatrzyć ma Rada Ochrony Dzieci (niderl. Raad vor de Kinderbescherming).
Gdyby nie fakt, że w pewien piątek zmartwiona Lisbeth w rozmowie z Ewą Stasinowską poruszyła ten temat, czwórka latorośli rodziny Hermans już od kilku lat miałaby nowe rodziny – zastępcze.
- Kiedy Rada Ochrony Dzieci zabiera się za rozpatrywanie czyjejkolwiek sprawy, to znaczy, że sytuacja jest poważna. Jest to organ doradczy dla sądu rodzinnego. Współpracuje z Veilig Thuis, ale nie podlega gminie, tylko holenderskiemu Ministerstwu Sprawiedliwości
– wyjaśnia działaczka społeczna. Usłyszawszy o problemach chirurga okulisty i jego rodziny, radzi im, by niezwłocznie opuścili Holandię.
- To jest system, który bardzo ładnie wygląda na papierze. Tu z zasady i z góry zakłada się, że jesteście jako niesprawni i niezdolni do wychowywania swoich dzieci. Już jesteście traktowani jako potencjalni oprawcy własnych dzieci
– tłumaczyła Stasinowska zszokowanym Holendrom. Hermansowie nie mogą uwierzyć, że oni, przykładni obywatele, mogą w ten sposób zostać potraktowani przez własne państwo.
Dlatego rada, której udziela im Stasinowska, wydaje się Hermansom mocno egzotyczna:
- Poradziłam, żeby uciekali do Polski, bo według moich informacji, to jedyny kraj w Europie, gdzie jeszcze chroni się rodziny i dzieci
– mówi działaczka społeczna.
Takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. Ten piątek przyniósł państwu Hermansom wiele rozterek: co z całym ich dotychczasowym życiem w Holandii? Sobota to kolejne wątpliwości: co z zatrudnieniem? Nad tym zaś wszystkim najpoważniejszy kłopot: bariera językowa. Ten szeleszczący język polski, tak różny od niderlandzkiego…
Hermansowie poniedziałek witają już jako mieszkańcy niewielkiej przygranicznej miejscowości w Belgii.
Nowy dom w Belgii
Dziś niszczeje tam ich ogromny dom o powierzchni około 500 metrów kwadratowych, z basenem. Największy obiekt mieszkalny w miasteczku, w którym postanowili osiedlić się holenderscy imigranci, na chwilę obecną pada ofiarą rabusi i włamywaczy. Hermansowie nacieszyli się nim zaledwie sześć tygodni, nim dosięgnęła ich ręka władzy. Uciekali w pośpiechu, większość ruchomości pozostawiwszy na miejscu. W tej chwili, ścigani Europejskim Nakazem Aresztowania, w kwestii ochrony swojego dobytku mają związane ręce.
Nim państwo Hermans decydują się na przenosiny do Belgii, Leonard pracuje trzy lub cztery dni w tygodniu. Resztę czasu poświęca rodzinie. Teraz, ze względu na cotygodniowe dojazdy, liczbę dni roboczych redukuje do zaledwie dwóch – dotarcie z Belgii do jego kliniki w Amsterdamie pochłania również wiele czasu. Lisbeth niemal w ogóle porzuca aktywność zawodową, by móc zająć się dziećmi. Pamiętając o problemach, które trapiły jej rodzinę w ojczyźnie, decyduje się zaangażować politycznie.
- Nie byliśmy jedynymi osobami, które bezskutecznie walczyły z holenderskim systemem pomocy rodzinie. W holenderskich sądach rodzinnych notorycznie łamie się prawa człowieka. Nie obowiązuje tam żadna reguła prawa. Wystarczy jeden telefon z Veilig Thuis do sędziego, aby wysłał policję ze specjalnym zespołem, który odbierze ci dzieci
– mówi o wspólnych doświadczeniach Leonard Hermans.
Lisbeth, wykorzystując swoje doświadczenie i wsparcie grupy, zakłada fundację. Angażuje się też w szeroko zakrojoną akcję informowania holenderskich polityków o tym, jak dysfunkcyjny i niszczący dla rodzin jest system, który w założeniu miał im służyć. Śle listy, w których opisuje przykłady rażącej niesprawiedliwości i bezsilności rodziców w starciu z systemem.
Taki stan rzeczy trwa osiem miesięcy. Wydaje się, że zatarg z holenderskim systemem państwowej opieki nad dziećmi jest zażegnany. Lisbeth i Leonard czują ulgę. To wtedy inwestują w ogromną nieruchomość.
Coś jest jednak nie tak. Gdy Hermansowie próbują zameldować swoje pociechy w nowym miejscu, komputerowy system rejestracyjny nie zezwala na przeprowadzenie operacji. Problemów nie napotyka jednak zameldowanie nich samych. To wzbudza lekki niepokój.
W panikę przekształca się dopiero wtedy, gdy pewnego popołudnia Lisbeth nie zastaje swoich dzieci w szkole. Te na pobliski komisariat zabrała policja. Funkcjonariusze pukają również do drzwi Hermansów. Dom zostaje przeszukany, a przedstawiciele władzy nie dopatrują się żadnych z zarzucanych rodzinie uchybień.
To tylko cisza przed burzą.
Wyścig z czasem. Uciec z chorego systemu
- To szok dla wszystkich: zarówno rodziców, jak i dla dzieci, kiedy to policja bez uprzedzenia zabiera cię ze szkoły
– wspomina Leonard.
„Oby była to ostatnia z nieprzyjemnych niespodzianek” – myślą Hermansowie, gdy belgijska policja kończy postępowanie w ich sprawie. Wszyscy mają zresztą na głowie poważniejsze niedogodności: zamknięci w domach, z niecierpliwością czekają na zakończenie pandemii, borykając się z trudnościami, jakich nastręczało realizowanie obowiązku szkolnego w trybie zdalnym.
Wtedy po raz kolejny rodziną zainteresowały się władze. Tym razem w osobie szkolnego psychologa.
- Z holenderskiej szkoły napłynęła informacja, że rzekomo nasze dzieci nie uczęszczają na zajęcia, a ich wyniki szkolne pogorszyły się
– mówi zrezygnowany Leonard.
Tego jest już za wiele i dla belgijskiego systemu. Cała rodzina wezwana zostaje do sądu rodzinnego na przesłuchanie. Pomimo iż w pandemii instytucja ta funkcjonuje wyłącznie zdalnie, a jej podwoje zamknięte są dla interesantów, na przesłuchanie Hermansom kazano stawić się osobiście. Małżeństwo słyszało już o takich przypadkach od Stasinowskiej. Domyślają się, co stanie się dalej: prosto z sądu ich dzieci zostaną odwiezione do rodzin zastępczych.
Wtedy dla rodziny rozpoczął się prywatny wyścig z czasem. Nie czekając na decyzję wymiaru sprawiedliwości, Leonard Hermans ładuje rodzinę do samochodu. Cel trasy?
Polska.
Zamknięte granice i nerwowe czekanie
25 maja 2020 roku władze europejskich krajów powoli i z niejakim ociąganiem się dyskutują na temat otwarcia granic. Polska nadal znajduje się w epidemicznej „strefie zero”. Hermansowie w trasie i w napięciu śledzą informacje o liczbie zakażeń i zgonów.
Ile osób zmarło? Ile ozdrowiało? Ile zakaziło się?
Powodzenie ich planu jak nigdy zależy od zdrowia rzeszy obcych im ludzi. Trasę swojej ucieczki dostosowują do danych z sieci.
- Moi klienci wystraszyli się. Po prostu
– wyjaśnia dr Monika Brzozowska-Pasieka.
I nic dziwnego, bo 20 czerwca zapada werdykt: Lisbeth i Leonard Hermans, obywatele Holandii, mają sądowy zakaz opuszczania Belgii.
- Wtedy, gdy zapadła ta decyzja, byliśmy już w Czechach. Czekaliśmy na otwarcie granic z Polską. Miejsce naszego pobytu dokumentuje rachunek hotelowy z datami pobytu
– tłumaczy doktor Hermans.
W trzy miesiące później na adres mailowy doktora Hermansa przychodzi kolejna urzędowa decyzja: zakaz wywozu dzieci Hermansów z Belgii. W oczach sądu ich kontakt z własnymi pociechami stanowi dla latorośli niebezpieczeństwo. Klamka zapadła: dzieci trafią do rodzin zastępczych.
- Tymczasem my kupiliśmy już dom pod Krakowem. Zdążyliśmy się tu osiedlić
– tłumaczy Leonard Hermans.
Traf chciał, że jego sąsiadka jest Holenderką. Kiedy miała osiem lat, decyzją holenderskich instytucji opiekuńczych trafiła do pieczy zastępczej. Spędziła w niej ponad 10 lat. Nigdy nie wróciła do swoich rodziców.
Dziś leczy się z PTSD (zespół stresu pourazowego). Jak twierdzi, trauma będzie jej towarzyszyć najprawdopodobniej przez resztę życia. O tym, co przeszła w rodzinie obcych sobie ludzi, nie chce rozmawiać. Wspomnienia z tych czasów nie pozwalają jej potem spokojnie zasnąć.
Nie ona jedna. Po tym, co przeżył wraz ze swoją rodziną, doktor Hermans też nie jest już w stanie spokojnie spać.
