Jeśli zapytamy Polaków, czy kupują polskie produkty, zdecydowana większość odpowie: „oczywiście tak”. Nawet ci, którzy właśnie wyszli z portugalskiej Biedronki, niemieckiego Lidla czy francuskiego Carrefoura. W tych samych latach, gdy zagraniczne sieci handlowe biły nad Wisłą rekordy swoich przychodów, upadła polska sieć sklepów Piotr i Paweł. A upadła dlatego, że woleliśmy zaoszczędzić na zakupach kilka złotych, zamiast wspierać polską firmę, nota bene dostarczającą produktów dużo lepszej jakości niż zagraniczna konkurencja (wiem, bo przez kilka lat robiłem tam codzienne zakupy). Tym bardziej cieszą sukcesy nowej polskiej sieci Dino, której markety wchodzą powoli do wschodnich regionów kraju, a jej właściciel jest już – przynajmniej według dziennikarzy - najbogatszym Polakiem.
Jak rozpoznać polskie produkty?
Sposobów na identyfikację polskich produktów jest co najmniej kilka. Sami konsumenci najczęściej wskazują na prefiks kodu kreskowego 590, którym oznaczane są wyroby firm zarejestrowanych w Polsce, oraz na biało-czerwone logo PRODUKT POLSKI.


Jest też specjalna aplikacja na telefony komórkowe POLA, która skanuje kod kreskowy, wyświetlając najważniejsze informacje dotyczące udziału polskiego kapitału w danym produkcie. Dzięki Poli możemy nawet porównywać, który z branych przez nas pod uwagę produktów jest bardziej polski.


Czasami Polacy podkreślają, że wybierają produkty danej firmy, bo są przekonani o tym, że ciągle należy ona do rodzimego kapitału, ale przykłady Wedla, Amino czy Zelmeru pokazują, że ta metoda jest obarczona ryzykiem. Na szczęście są też przykłady znanych marek, które wróciły do polskich rąk (np. soki Fortuna, makarony Malmo czy czekolady Goplana).
Niedocenianą, a ważną formą patriotyzmu gospodarczego są natomiast lokalne bazarki. Robienie na nich zakupów to przede wszystkim ukłon w stronę lokalnych producentów i rolników, którzy zwykle odwzajemniają się nie tylko wyrobami bardzo dobrej jakości i świeżości, ale też przystępnymi cenami. Zgodnie z zasadą – im mniej pośredników, tym taniej. Na Zachodzie to powszechna praktyka.
Patriotyzm gospodarczy opłaca się wszystkim
Jak obliczyli ekonomiści, jeśli kupujemy produkt wytworzony w Polsce, to w naszym kraju pozostaje około 76-80 proc. kosztów zakupu. Chodzi tu m.in. o wynagrodzenie pracowników, zużycia surowców czy płaconych przez firmę i jej pracowników podatków. W przypadku zakupu produktu w pełni zagranicznego, z kwoty przeznaczonej na jego zakup pozostanie w Polsce tylko 25 proc. Różnica jest zatem ogromna i pokazuje olbrzymi potencjał, jaki drzemie w naszych codziennych zakupach.
Dlatego naprawdę wartym rozważenia jest pomysł nauki patriotyzmu gospodarczego w szkołach, opartej jednak nie na emocjach, lecz na prawach ekonomii i zasadach funkcjonowania gospodarki. Niemców, Amerykanów czy Francuzów nie trzeba tego uczyć, bo kupowanie, a wręcz faworyzowanie rodzimych produktów jest w tych krajach czymś naturalnym i oczywistym. Najlepiej oddaje to medialna krytyka, jaka spadła na jednego z byłych prezydentów Francji, który romansował z młodszą aktorką. Otóż sam fakt romansu nikogo oczywiście nad Sekwaną nie dziwił, natomiast Hollandowi dostało się za to, że do swojej kochanki przyjeżdżał nie francuskim, lecz… japońskim skuterem.
