7 kwietnia wydawało się, że polska polityka jest równie przewidywalna - i nudna - co szwedzka lub niemiecka. Donald Tusk uczynił tego dnia kolejny mały krok na drodze poprawy stosunków z Rosją: z ust Władimira Putina nie padło co prawda słowo "przepraszam", lecz obecność w Katyniu szefów dwóch rządów pokazała, że "polityka miłości" sprawdza się też w relacjach z silnym, autorytarnym i neurotycznym sąsiadem. Bronisław Komorowski planował kampanię wyborczą, której osią miało być przypomnienie wszystkich błędów, lapsusów i słabostek urzędującego prezydenta. Lech Kaczyński przygotowywał się do symbolicznej dla jego żelaznego elektoratu, lecz pozbawionej politycznego znaczenia uroczystości katyńskiej.
Tydzień później sytuacja zmieniła się nie do poznania. Rosyjski premier ciągle nie powiedział co prawda ''przepraszam za Katyń'', ale w stosunkach między oboma krajami zaszła zmiana porównywalna do pojednania z Niemcami parę dekad wcześniej. Komorowski z myśliwego stał się zwierzyną łowną: to jego potknięcia, nierozważnie dobrane słowa, a nawet absolutnie konieczne decyzje zaczęto notować do wykorzystania w nagle przyśpieszonej kampanii. Równie niespodziewanie okazało się, jakby na przekór zachwalanemu przez premiera umiarkowaniu, że bezkompromisowość i upodobanie do silnych symboli cechujące prezydenta również przynoszą skutki. Tak przynajmniej duża część społeczeństwa odczytała napływające z całego świata kondolencje pełne zapewnień, iż w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginął ceniony na całym świecie mąż stanu. Jarosław Kaczyński, abstrahując od ogromu jego osobistej tragedii - śmierć brata bliźniaka jest prawdopodobnie najbardziej traumatyczną stratą, jakiej może doświadczyć człowiek - stał się na powrót głównym rozgrywającym w polskiej polityce, mającym realne szanse na najwyższy urząd w państwie.
Szereg kolejnych wydarzeń i okoliczności sprawia, że szanse Jarosława Kaczyńskiego w czerwcowych wyborach są znacznie wyższe niż te, które miałby jego brat jesienią. Masowy hołd oddany przez obywateli Lechowi Kaczyńskiemu stanowi moralną i polityczną rehabilitację idei IV Rzeczypospolitej. Te same czynniki, które zwiększają szanse Kaczyńskiego, przesądzają o niezwykle trudnym położeniu kandydata PO Bronisława Komorowskiego. Smoleńska katastrofa uczyniła go swoistym prezydentem ''na okres próbny'' - jego działania jako tymczasowej głowy państwa są pilnie obserwowane przez wyborców, oceniających jak w ''Big Brotherze'', czy powinien zostać do następnego odcinka, czy też opuścić scenę.
Komorowski na wysokie zwycięstwo w konfrontacji z Jarosławem Kaczyńskim szanse ma co prawda niezbyt wysokie, ale ostatecznie liczy się przecież wygrana. Wypada jednak zastrzec, że chodzi tu nie tyle o doraźny cel ''zdobycia dużego pałacu'', ile o całościowy program modernizacji Polski, który według polityków PO jest powodem, dla którego partia ta sprawuje i chce utrzymać władzę. Jak przekonywano nas przez ubiegłe dwa lata, reformatorskie osiągnięcia rządu Tuska były więcej niż skromne ze względu na rzeczywisty lub spodziewany sabotaż ze strony prezydenta, który wetował ustawy, wstrzymywał nominacje i na wiele innych sposobów blokował prace rządu. Równolegle z tymi wyjaśnieniami przekazywano wyborcom informację o bardzo zaawansowanych pracach nad odważnymi zmianami mającymi radykalnie poprawić działanie państwa i jego agend.
Nadszedł czas, by sprawdzić, czy zapewnienia te były prawdziwe: w ciągu najbliższych dwóch miesięcy kontrolowany przez PO Sejm, pozbawiony ograniczeń ze strony prezydenta, może uchwalić przynajmniej najważniejsze dla przyszłych reform ustawy, przesądzając tym samym o pomyślnej realizacji wyborczego programu PO. Taka kumulacja czterech lat rządów w dwóch miesiącach, kiedy są one pozbawione ograniczeń, zostałaby zapewne uznana za działanie ''na chama'' i dowód dyktatorskich zapędów Platformy, ale do czasu następnych wyborów parlamentarnych związany z nią niesmak zdołałby zniknąć, zwłaszcza jeśli wprowadzone w ten sposób reformy przyniosłyby zakładane rezultaty.
Na poziomie praktycznym realizacja tego scenariusza wymagałaby bardzo intensywnej i doskonale zorganizowanej pracy rządu i Sejmu, ale mobilizacja taka nie jest niemożliwa. Oczywiście, ani Donald Tusk ciągle zgłaszający projekty nowych ustaw prowadzących do radykalnych zmian w funkcjonowaniu kraju, ani zmuszający posłów do pracy po nocach Bronisław Komorowski (podpisujący następnie kontrowersyjne prawa w zastępstwie prezydenta) nie miałby większych szans na wygranie wyborów, tym bardziej że intensywność prac nie pozwoliłaby żadnemu z nich na prowadzenie jakiejkolwiek kampanii. Jednak to właśnie takie działanie maksymalizowałoby szansę wysokiego zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
Dodatkową - i trudną do przecenienia -zaletą scenariusza zakładającego kumulację reformatorskich wysiłków w okresie dwóch miesięcy, kiedy PO będzie mieć pełnię władzy, jest to, że praktycznie unieważnia on znaczenie wyborów prezydenckich. Jeśli wszystko, co musi zostać ''przepchnięte'' przez Sejm i podpisane przez głowę państwa, zostanie uchwalone i podpisane przez Bronisława Komorowskiego przed 4 lipca, ewentualna prezydentura Jarosława Kaczyńskiego będzie dla Platformy przykra, ale nie niebezpieczna. Ba, pod względem politycznej taktyki mogłaby być wręcz zbawienna, utrudniając byłemu premierowi kontrolowanie partii dokładnie w ten sam sposób, w jaki ''zdobycie żyrandola'' pozbawiłoby Tuska realnej władzy. Walka o fotel prezesa byłaby pewnie równie niebezpieczna dla PiS, co w PO rywalizacja o zwolnione przez Tuska stanowisko premiera. W obliczu takich konsekwencji ekspresowe reformy nabierają dodatkowych zalet.