Austin, USA
Kryzys w Grecji wyraźnie pokazuje, że Niemcy coraz skuteczniej narzucają reszcie Europy własne reguły gry - pisze Peter Zeihan, analityk ośrodka Stratfor.
Swą tezę wywodzi on z obserwacji strefy euro. Jak podkreśla, dysproporcje gospodarcze między najbogatszymi jej członkami (zwłaszcza Niemcami) a państwami basenu Morza Śródziemnego (które określa lekko pogardliwym terminem "Club Med" nawiązującym do nazwy biura turystycznego) są na tyle duże, że utrzymanie wspólnej waluty jest właściwie niemożliwe. Tak bliska współpraca biednych z bogatymi siłą rzeczy musi bowiem - według Zeihana - napędzić inflację u tych pierwszych.
Właśnie dlatego kraje biedniejsze stają się coraz bardziej zależne do bogatszych. Chcąc utrzymać bowiem poziom życia, musiały cały czas pożyczać pieniądze. A kredytów były w stanie udzielać tylko Niemcy. To państwo mogło sobie na to pozwolić, bo ma najbardziej wydajną gospodarkę na kontynencie, ma m.in. najniższe koszty pracy wśród państw Europy Zachodniej. I w ten sposób Berlin umacniał swą silną pozycję.
Widać ją wyraźnie właśnie podczas obecnego kryzysu. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble w wywiadzie udzielonym 13 marca wyraźnie powiedział, że kraje, które nie są w stanie sprostać regułom obowiązującym w strefie euro, powinny z niej wystąpić. To ważna wypowiedź. Zeihan podkreśla, że Schäuble grozi Grecji, choć nie ma formalnie zapisu umożliwiającego jej wycofanie się z eurozony. Dowodzi to więc, że czuje się on niezwykle pewnie.
Amerykański analityk przypomina podstawową zasadę, która legła u podwalin europejskiej integracji: chęć osłabienia Niemiec. Dokładnie w tym samym celu ruszyła strefa euro. Te pomysły miały sprawić, że potęga niemieckiej gospodarki "rozpuści się" w Europie. "Ale widać, że Niemcy nie tylko znalazły pomysł na siebie, ale też coraz głośniej artykułują narodowe interesy. Reszta Europy to odczuje" - prorokuje Zeihan.
Paryż, Francja
Ośrodek Stratfor jako jedyny tak mocno podkreśla wzrost potęgi Niemiec w Europie. Paryski think tank Notre Europe akcentuje z kolei, że Unia Europejska musi się jeszcze silniej zintegrować - bo tylko w ten sposób zdoła wytrzymać konkurencję ze Stanami Zjednoczonymi.
Ten ceniony ośrodek analityczny poprosił doświadczonych polityków o przygotowanie raportu o stosunkach europejsko - amerykańskich. Wśród zaproszonych znaleźli się m.in. Romano Prodi, Jacques Delors, Joschka Fischer czy Jerzy Buzek. Ten dokument miał być diagnozą relacji transatlantyckich na początku XXI wieku.
Słowem kluczem całego raportu jest globalizacja. To ona według jego autorów ma największy wpływ na współczesny świat. I może sprawić, że Europa zostanie zmarginalizowana, zepchnięta na bok przez USA oraz szybko rozwijające się gospodarki azjatyckie. Przede wszystkim dlatego, że jest zbyt słabo zintegrowana. Teoretycznie Unia Europejska z PKB per capita w wysokości prawie 25 tys. euro to największa gospodarka globu. Ale jednocześnie takie proste sumowanie nie ma przełożenia na rzeczywistość. Europejskie państwa ciągle działają w dużej mierze niezależnie - i na tym tracą. Dowiódł tego ostatni kryzys finansowy, z którego Chiny i Indie wyszły w dużo lepszym stanie niż Europa.
Autorzy raportu podkreślają, że należy odejść od stawiania suwerenności jako wartości nadrzędnej. W dobie globalizacji to iluzja. Zamiast niej należy stworzyć własny model europejskich rządów. A jednocześnie Europa powinna pozbyć się iluzji mówiącej, że tylko amerykańska hegemonia jest gwarantem ładu na świecie. Dopiero uporanie się z tymi mitami pozwoli zbudować zdrowe stosunki Europy i USA - a także stać się Unii poważnym graczem na świecie.
Dharamsala, Indie
Unia Europejska szuka sposobu na lepszą integrację. Podobnie Chiny, którym ciągle nie udało się w pełni wchłonąć Tybetu. Rozwiązaniem ma być 11. Panczenlama - pisze Saransh Sehgal.
Panczenlama to drugi w hierarchii ważności duchowny tybetański - ważniejszy od niego jest tylko Dalajlama. Jego najważniejszym zadaniem jest odnalezienie kolejnego wcielenia przywódcy duchowego Tybetu po śmierci poprzedniego. Pekin postanowił jednak zaingerować w tę tradycję. Uwięził obecnego Panczenlamę, a na jego miejsce wskazał własnego. Został on publicznie przedstawiony w tym miesiącu na posiedzeniu Komunistycznej Partii Chin.
Oczywiście, Tybetańczycy go odrzucają - ale jednocześnie obawiają się, że może on mieć wpływ na wybór kolejnego Dalajlamy. Dlatego obecny przywódca duchowy Tybetu próbuje nawiązać z nim dialog. Wie, że od wyniku tych rozmów zależy przyszłość Tybetańczyków - podkreśla Saransh Sehgal.
Waszyngton, USA
Do tej pory stała w cieniu swego męża. Jednak w tym tygodniu Michelle Obama zrobiła krok do przodu - i rozpoczęła ogólnoamerykańską kampanię walki z otyłością dzieci.
Żona amerykańskiego prezydenta zdecydowała się na ten krok przerażona statystykami. Wskazują one, że co trzecie dziecko w USA waży zbyt dużo. Obama nie ma wątpliwości, że to konsekwencja współczesnych czasów, w których drogę do szkoły pokonuje się autem, nie na piechotę, a popołudniowe zabawy na podwórku zastąpiły telewizja i komputer. I dodaje, że tak naprawdę dzieci nie są za to odpowiedzialne - winę ponoszą dorośli, którzy do tego dopuścili.
Dlatego zaproponowała rozpoczęcie kampanii "Let's Move". Nie tylko na piśmie. First Lady zapowiedziała, że będzie jeździć od szkoły do szkoły i przekonywać, że zdrowy tryb życia i właściwa dieta nie są trudne do wprowadzenia w życie. Ale wymaga ona zmian. W szkolnych stołówkach musi być więcej naturalnych produktów. Producenci napojów muszą na puszkach umieszczać wyraźne informacje, ile one zawierają kalorii. A pediatrzy muszą zwracać uwagę na wagę dzieci i instruować rodziców, co robić, by nie była ona zbyt wysoka.
Obama ma świadomość, że te zmiany to dopiero początek - i one same nie wystarczą, by uporać się z plagą otyłości. Ale liczy, że rozpoczęcie kampanii sprawi, że wiele osób zrozumie, że zdrowy wygląd to część realizacji amerykańskiego snu. I że w ciągu jednego pokolenia uda się sprawić, że amerykańskie dzieci znów będą szczupłe.